sobota, 5 marca 2011

Refleksje taty na temat edukacji domowej


Uważam,ze wspaniale być tatą kiedy można obserwować jak rozwija się człowiek oraz mieć udział w kształtowaniu jego osobowości i charakteru. Edukacja jaką zafundujemy naszym dzieciom zależy w dużej mierze od świadomości otaczającego świata i procesów zachodzących w naszych dzieciach i nas samych.

Poniższe refleksje pojawiły się po trzech latach domowej edukacji naszych dwóch synów.


Dwa sposoby spojrzenia na edukację


Na edukację domową zdecydowaliśmy się wspólnie z żoną kiedy nasz starszy syn zaczął mieć niemożliwe dla nas do przezwyciężenia problemy szkolne. Wracał do domu smutny i przygnębiony. Doszliśmy do wniosku,że chodziło o przemoc szkolną gdzie kilku uczniów narzuciło swój styl reszcie grupy.

Przekleństwa i brutalność były na porządku dziennym. Nauczyciele w rozmowach z rodzicami (innym dorosłym, poza nami też nie podobało się to co dzieje się z ich dziećmi w szkole) starali się uspokajać mówiąc,że wszystko jest pod kontrolą i że "w tym wieku tak musi być"

.

My czuliśmy jednak,że wcale nie musi a trudna sytuacja dzieci wynika z cech systemu szkolnego który z natury rzeczy nie jest w stanie poradzic sobie z wieloma problemami lub radzi sobie z nimi w sposób pozostawiający wiele do życzenia.

Możnaby zastanawiać się długo nad detalami i wchodzić w szczególy pracy szkoły i relacji dzieci z nauczycielami dochodząc do rozmaitych wniosków. Mnie jednak przestała podobać się jedna podstawowa rzecz z której wynika wiele innych-organizacja i zasadnicze założenie funkcjonowania grupy szkolnej.

Otóż wygląda na to,że z przyczyn historycznych i ekonomicznych klasa szkolna została zorganizowana

jak mały oddział wojskowy ze wszystkimi tego kosekwencjami. Ludzie doszli do wniosku,że tak właśnie będzie z jakiegoś powodu lepiej, łatwiej czy może po prostu taniej.- a więc mamy dowódcę w postaci nauczyciela i jego podkomendnych.

Reszta jest już tylko konsekwencją przyjętego założenia.Dziecią dla porządku nadane są numery i dla ułatwienia szybkiego przekazywania poleceń często operuje się nazwiskami.

Podkomendni czyli uczniowie w takich warunkach wypracowywują sobie własny kodeks gdzie łatwo o prześladowanie młodszych roczników(na kształt"fali" w wojsku).

Promowani są ci którzy łatwo dostosowywują się do celów nadrzędnych jakimi są na przykład spokój i porządek na lekcji czy otrzymanie promocji do wyższej klasy według z góry ustalonych kryteriów.

Z punktu widzenia systemu taki układ ma niezaprzeczalne plusy-pozwala na przykład zapewnić unifikacje i przewidywalność zachowań. W tego rodzaju relacjach najlepiej czują się osoby które łatwo poddają się poleceniom i nie mają problemu z podporządkowaniem potrzebom grupy.

Najgorzej mają ci którzy w jakiś sposób odstają od grupy i trudno poddają się unifikacji.

Nasz syn należał właśnie do tej drugiej grupy-ma raczej artystyczne zainteresowania , zupełnie nie będąc utalentowanym do matematyki większa ilość "słupków" do podliczenia oraz rady nauczycieli aby pracować z nim więcej godzin nie zmieniała sytuacji na lepsze.


Uczeń na kształt rekruta musi opanować określone czynności w wyznaczonym czasie i porządku, a jeśli tego nie wykona jest karany w ten czy inny sposób.

Czy można na kogoś poczekać czy poszukać innych rozwiązań? W systemie szkolnym jest to trudne ponieważ potrzeba realizowania programów w ograniczonym czasie jest wszechobecna.

Lista wymagań i ocen jest jak walec -zgniata wszystko i wszystkich tempem wymagań nie pozostawiając czasu na zastanowienie nad indywidualnymi potrzebami czy nawet na zwykłą rozmowę-bo przecież klasy są tak liczne a materiał tak obszerny.



Patrząc na bezsilnośc własnego syna i nas jako rodziców wobec piętrzących się trudności zacząłem zadawać sobie pytanie czy jest jakieś inne rozwiązanie poza unifikującą , wojskową opcją jaką narzuca nam szkoła.

Poszukiwaliśmy odpowiedzi na to pytanie wraz z żoną poprzez różne działania-syn dwukrotnie zmieniał szkołę- kolejna ,którą znależliśmy była lepsza od poprzedniej. Nie było w niej przemocy,relacje pomiędzy uczniami były lepsze. Nie ustawaliśmy jednak w poszukiwaniach jeszcze lepszego rozwiązania.

Od znajomych czy z mediów(sam dokładnie już nie pamiętam) dowiedzieliśmy się o możliwości uczenia dziecka w domu. Wtedy nie wiedzieliśmy zbyt dużo o tej formie edukacji, jednak z czasem nasza wiedza rosła i w końcu zdecydowaliśmy się na zabranie syna ze szkoły.




Drugi,młodszy syn był świadkiem naszych rozterek ,a także i uczesnikiem rozmów dotyczących planów edukacyjch dla swojego starszego brata. W szkole nie miał nigdy większych problemów z nauką i zaadaptowaniem się w grupie -kiedy postanowiliśmy jednak rozpocząć edukację domową dla starszego syna młodszy też zakomunikował nam,że chce znależć się w homeschoolingu. Uważam,że w jego przypadku nie był to prosty akt zazdrości o to,że brat nie będzie chodził do szkoły. Wydaje mi się ,ze intuicyjnie wyczuwał,że będzie to lepsze rozwiązanie.Naszych dwóch synów znalazło się zatem w edukacji domowej.


Na początku przygody z homeschoolingiem, nie analizowałem dokładnie na czym polega zasadnicza jego wartość-wtedy po prostu jak najszybciej należało coś zrobić aby syn przetrwał bieżące problemy . Głębsza refleksja przyszła dopiero po paru latach praktyki. Jak napisałem wcześniej większość szkół przyjmuje wojskowe założenia gdzie klasa funkcjonuje jako zwarta grupa realizująca podobny dla wszystkich uczniów cel-zrealizowanie zadania w postaci promocji do następnej klasy. Oczywiście statutowo mówi się wiele o nadrzędności jednostki,realizowaniu potrzeb każdego ucznia z osobna czy dostosowaniu tempa pracy do indywidualnych zdolności i umiejętności.

Jak szlachetne byłyby jednak intencje-takie zorganizowanie grupy,gdzie przywódca wyznaczony z urzędu kieruje rocznikowo zunifikowaną liczną grupą podwładnych samo narzuca styl relacji i edukacji.

Edukacja domowa zmienia zupełnie podstawowe założenie co do tego według jakiego schematu uczyć.

Wzorem nie jest sprawnie funkcjonujący oddział lecz zdrowa rodzina z prawidłowymi relacjami.

Przyjęcie takiego, innego założenia zupełnie zmienia sposób spojrzenia na to jak i czego uczyć.


W zdrowej rodzinie zatem przede wszystkim liczą się relacje-jeśli one są właściwe to inne cele edukacyjne są o wiele łatwiejsze do zrealizowania. Kolejna rzecz to liczebnośc i przekrój wiekowy rodzin. Otóż nie ma rodziny gdzie całe rodzeństwo byłoby w tym samym wieku i liczyło powiedzmy dwadzieści osób jak dzieje się w przeciętnej klasie szkolnej. W dobrze funkcjonującej rodzinie mamy wsparcie rodziców i rodzeństwa co motywuje i dodaje sił w rozwjou. W szkole mamy jednego nauczyciela,który często nawet przy dobrej woli nie ma czasu i energii aby zająć się każdym uczniem z osobna.

Poczucie bezpieczeństwa w rodzinie daje dziecku czas na oszacowanie i rozpoznanie swoich talentów aby łatwiej i trafniej wybrać ścieżkę zawodowego rozwoju. Nie ma tak jak w szkołach konieczności zaliczania z góry narzuconych przez program zadań bez zważania na indywidualne możliwości i potrzeby każdego dziecka.

Piszę oczywiście o najlepszym , modelowym rozwiązaniu gdzie nie wiązałyby nas coroczne wymagania egzaminacyjne. W polskiej edukacji domowej mamy jeszcze niestety poprzez konieczność zdawania corocznych egzaminów przymus dostosowania się do szkolnych programów. Czy nie wystarczyły na przykład trzyletnie cykle weryfikowania wiedzy? Nasuwa się zresztą pytanie czy jakakolwiek weryfikacja jest w ogóle potrzebna. Sam egzamin na studia czy nabycie określonych umiejętności zawodowych, zweryfikowanych przez samo życie jest wystarczającą formą sprawdzenia nabytej wiedzy .

To jak egzaminować i sprawdzać wiedzę to oddzielny temat.


Osobiście z żoną nie jesteśmy przeciwni szkołom-dobrze jest kiedy dzieciaki spotykają się z kolegami i uczą od specjalistów w określonej dziedzinie(szczególnie te starsze, ponieważ rodzice nie są w stanie być specjalistami w każdej dziedzinie). Szkoły naszych marzeń to raczej grupy rodzin organizujące swoje dzieci na spotkaniach w małych zespołach skupionych wokól określonych tematów, uzależnionych od zdolności i umiejętności samych uczniów. W taką edukacje mogliby czynnie włączać się rodzice, którzy będąc na przykład specjalistami w określonej dziedzinie byliby w stani prowadzić zajęcia dla trzy,cztero czy pięcioosobowych grupek dzieci z zaprzyjażnionych rodzin. Zajęcia mógłby zresztą prowadzić ktoś obcy zaproszony do podzielenia się swoją specjalistyczną wiedzą w cyklu spotkań.

Zasadniczy wniosek jest taki,że lepiej organizować edukację w oparciu o rodzinę niż zapożyczony z wojska system szkolenia rodem ze świata przygotoowującego raczej do walki i konfliktu niż współpracy i harmonijnego rozwoju.




Inicjacja chłopców do dorosłego życia jako zapomniany element rodzinnego życia


Rodzice podejmując wyzwanie edukacji domowej dla swoich dzieci najczęściej ze względu na potrzebę wykonywania pracy zawodowej zazwyczaj dzielą się obowiązkami. Jak zauważyłem posród znajomych rodzin najczęściej mama przejmuje większość spraw związanych z edukowaniem dzieci a tato zajmuje się pracą zawodową. Czasem bywa odwrotnie lub status materialny rodziny pozwala obojgu rodzicom zaangażować się po równo w edukację swoich dzieci. Najczęściej jest jednak tak,że mama spędza z dziećmi uczonymi w domu najwięcej czasu.




U nas też tak było przez mniej więcej dwa lata. Piszę "było" ponieważ żona teraz kiedy dzieci są nieco starsze znowu zaczyna podejmować coraz więcej obowiązków zawodowych. Najczęściej z synami spotykałem się rano, w czasie posiłków i wieczorem. Czułem,że było to o wiele za mało. Rozmowy były

krótkie i raczej powierzchowne ,a co gorsza często sprowadzały się z mojej strony do uwag na temat co zrobiły żle i krytyki. Czułem,że coś należało z tym zrobić ,ponieważ nie chciałem zarobić na wizerunek surowego i chłodnego emocjonalnie ojca.

Pierwsza rzecz jaka przyszła mi do głowy to zastosować więcej pochwał. W mądrych tekstach przeczytałem, że na każdą propozycję zmiany postępowania powinno przypadać około pięciu pochwał aby propozycja ta została pozytynie przyjęta przez słuchającego. Właśnie-nawet nie krytykę, a propozycję zmiany postępowania.O ile łatwiej jest krzyknąć lub skrytykować wtedy kiedy uważam,że coś mi się nie podoba niż znależć powody aby pochwalić.

Ogólne przekonanie jest takie,że jeśli coś idzie dobrze to nie wymaga komentarza. Interwencja staje się potrzebna dopiero wtedy kiedy coś idzie nie tak jak sobie tego życzymy. Pozmywaj naczynia, poskładaj swoje rzeczy,wynieś zlewki i wiele podobnych zdań zastępuje inne formy komunikacji. Złość i negatywne emocje są niestety o wiele łatwiejsze niż znalezienie powodów aby dzieci usłyszały od nas pochwałę.

Myślę ,że nie oznacza to bezkrytycznej akceptacji wszystkiego co robią synowie- wręcz przeciwnie uważam,że należy określać granice i stawiać wymagania. Oprócz nich należy jednak chwalić i wspierać.

Codziennie staram się sobie sam o tym przypominać.


Inną ważną sprawą ,którą chciałem zmienić w relacji z moimi synami był czas jaki im poświęcałem. Nawet jeśli nauczę się chwalić częściej niż krytykować wciąż relacja będzie opierała się na krótkich uwagach słownych umieszczonych gdzieś pomiędzy innymi zajęciami. Brakowało mi dłuższego czasu który mógłbym poświęcić kazdemu z moich synów-indywidualnie każdemu z nich. Wtedy postanowiłem na zmianę w sobotę lub niedzielę zabierać ich na parogodzinną wycieczkę do miasta-na pizzę czy po prostu na spacer. Nie starałem się podczas tych wyjść na siłę poruszać określonych tematów. Ważne,że przez jakiś czas byłem tylko dla każdego z nich. Mimo założenia bardzo skromnego- po prostu aby spędzić czas razem- tematy do rozmowy wynikały same,czasem błahe, ainnym razem poważniejsze.


Wspólne wyjścia zachęciły mnie do kolejnego pomysłu. Polegał on na zorganizowaniu dłuższego wakacyjnego wyjazdu z plecakami i namiotem. Zawsze wyjeżdżaliśmy gdzieś razem z całą rodziną-przeważnie były to wyjazdy samochodem gdzie mieliśmy zapewniony nocleg i posiłki. Teraz chciałem wziąc samych synów tworząc coś w rodzaju wyzwania, gdzie konieczność rozbicia namiotu czy przygotowania posiłku stwarzała potrzebę wzajemnego dostosowania się i wypróbowania w sytuacji gdzie stanowiliśmy mały zespół , w którym byliśmy od siebie wzajemnie uzależnieni.


Zaproponowałem taki wyjazd mojemu przyjacielowi-innemu tacie uczącemu swoje dzieciaki w domu.Zgodził się, a potem już tylko wybraliśmy dogodny czas ,przygotowaliśmy ekwipunek i w drogę Żony i córka Krzyśka zostały w domu, a my z moimi dwoma synami i Bartkiem synem Krzyśka pojechaliśmy w Bieszczady. Wspaniałe doświadczenie. Warto było przez parę miesięcy planować wyjazd , a potem zrealizować go i spędzić razem prawie dwa tygodnie. Oczywiście nie było łatwo-trzeba było przełamywać własną słabość pokonując kilometry i własny charakter. Napewno było warto. Doskonale zdaję sobie sprawę,że wspólny czas pozostawia więż i buduje relacje,która pozostaje na zawsze.


Opisane wysiłki składają się na jakość relacji .Relacja ta jest jak roślina,która poprzez właściwe zabiegi musi być pielęgnowana aby mogła rosnąć i wydać owoce.


W dzisiejszych czasach mężczyżnie grozi chyba niebazpieczeństwo pozostania wiecznym chłopcem. Z grubsza polega to na tym,że nie jest w stanie za nic wziąć odpowiedzialności. Edukacja domowa ma w nazwie "dom" ale tak naprawdę ma sens wtedy kiedy przygotowuje do życia poza domem i wzięcia odpowiedzialności nie tylko za siebie ale także za innych.



W wielu kulturach istniał zwyczaj inicjacji chłopców do dorosłego życia. W specjalnie wybranym czasie ,w określonym rytuale dorośli mówili mu-od dzisiaj jesteś dorosły i zaczynamy traktować cię jak dorosłego. Była to nobilitacja ale jednocześnie wyzwanie dla młodego człowieka aby zmobilizować się i wziąć odpowiedzialność za ludzi i otaczającą rzeczywistość.


Dzisiaj trochę brakuje chyba takiego momentu ale także i procesu który pozwala młodemu człowiekowi zrozumieć i zaakceptować ,że inicjacja to przywilej ale także i odpowiedzialność kontynuowania w godny sposób wysiłku który podjęli rodzice.


Wielu młodych ludzi pozostaje wiecznymi chłopcami uciekając od rzeczywistości , nie będąc w stanie wziąć odpowiedzialności, a czasem co gorsza oczekując,że to świat bez końca jest im coś dłużny

Zbyszek Borys.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz