niedziela, 6 marca 2011

Z pamiętnika rodzica ED. Homeschooling w Anglii.

Z pamiętnika rodzica Edukacji Domowej.

Prosto z Krzyżówek , przez Włochy do Anglii.

Wstęp

Przez okres trzech lat uczyłam w domu dwóch synów. Obecnie pracuję w tym systemie z jednym dwunastoletnim dzieckiem. Jestem też lektorką języka angielskiego w katolickiej szkole Montessori w Krzyżówkach, która na dzień dzisiejszy skupia ponad 80 rodzin ED (Edukacji Domowej). Bycie nauczycielem angielskiego w tej szkole oznacza prowadzenie egzaminów z tego przedmiotu dla tychże rodzin, a zatem liczne rozmowy i kontakty. Dla naszych pracodawców: Marcina i Oli Sawickich oraz dla nas- kadry Krzyżówek- edukacja opiera się przede wszystkim na dobrych i ciepłych relacjach pomiędzy uczniem i nauczycielem, a także rodzicem, lub innymi słowy-edukacja to iskrzenie miłości pomiędzy nimi wszystkimi.

Pod koniec października 2010 pojechałam z synem Stasiem do południowej Anglii, gdzie obserwowałam życie angielskiej rodziny ED przez dziewięć dni. To był mój kolejny wyjazd do Wielkiej Brytanii związany z tą formą edukacji. Tam właśnie szukałam inspiracji, aby odnaleźć własną drogę w tym systemie nauczania. Wtedy nawet nie przychodziło mi do głowy, że są jakieś polskie rodziny uczące w ten sposób. Nie znałam nawet polskiego terminu- Edukacja Domowa.

To w Londynie dowiedziałam się od Leslie Barson ( znana działaczka brytyjska na rzecz ED ) o Marku Budajczaku – człowieku, który utorował drogę polskiej Edukacji Domowej.

To co wiem o angielskiej ED.

Szacuje się, że w Wielkiej Brytanii około 70- 150 tysięcy dzieci uczy się w systemie domowym. W większości rodziny ED nie są rejestrowane, więc Anglicy sami dokładnie nie wiedzą, ilu osób tak naprawdę uczy się w ten sposób.

Warto zaznaczyć, że w Wielkiej Brytanii uczniowie nie muszą zdawać żadnych egzaminów, ale mogą, jeśli chcą. Oczywiście nie dotyczy to studiów. Uniwersytety Oxford i Cambridge chętnie przyjmują absolwentów ED, ponieważ są to z reguły ludzie niezwykle kreatywni. Niektóre szkoły wyższe mają dla nich nawet specjalne przywileje pozwalające na dużą swobodę w podejściu do różnych zagadnień i wyzwań edukacyjnych.

Brytyjczycy nie mają jeszcze własnej, publicznie dostępnej statystyki osiągnięć edukacyjnych absolwentów oraz ich losów, ale pracują nad tym i wkrótce ma to być gotowe.

Póki co, bazują na statystykach amerykańskich, z których wynika, że dzieci ED, a jest ich w Stanach Zjednoczonych dwa i pół miliona, mieszczą się w grupie 15% najlepszych uczniów tego kraju. Podobnie jak słynne uniwersytety angielskie, tak i Harward chętnie przyjmuje absolwentów ED.

Anglicy mają dostęp do różnorodnej literatury na temat domowego nauczania. W Polsce do tej pory pojawiły się tylko dwie publikacje związane z tym zagadnieniem – Marka Budajczaka oraz Pawła i Marzeny Zakrzewskich – „ Edukacja Domowa w Polsce” - www.edukacjadomowawpolsce.pl

Brytyjscy homeschoolersi współpracują ze sobą na różnych płaszczyznach np. tworzą lokalne grupy wspierające się bezpośrednio w procesie edukacji, prowadzą kluby, częściowo odpłatne, w których mają dostęp do szerokiego wachlarza zajęć z profesjonalistami, organizują liczne konferencje, wspólne podróże i pikniki, wymieniają się materiałami a nawet domami na jakiś czas i oczywiście korzystają ze wszystkich ogólnie dostępnych propozycji kulturalno- naukowych.

Moje subiektywne odczucia.

Zaobserwowałam znaczne zainteresowanie Anglików Azją i językiem chińskim jako obcym.

W Europie poszukują miejsc egzotycznych, które odnajdują np. w Rumunii czy Rosji.

Brytyjczycy kładą akcent na wychowanie dzieci w duchu tolerancji w stosunku do różnych kultur, tradycji i wyznań.

Szczególnie sobie cenią zajęcia twórcze, które rozwijają wyobraźnię.

Angielska ED ma różne oblicza. To, które przedstawię tutaj nie jest miarodajne dla wszystkich. Jest to raczej proste, pogodne zbliżenie na jedną z tysięcy rodzin ED.

Krzyżówki – wrzesień 2010

Jesień tego roku jest dla mnie i mojej rodziny okresem bardziej intensywnym niż zwykle. We wrześniu biorę udział w trzech jednotygodniowych zjazdach rodzin domowego nauczania w szkole Montessori w Krzyżówkach, gdzie mój 12- letni syn Staś jest uczniem ED, a ja nauczycielem angielskiego i egzaminatorem. Spotykamy się trzy, cztery razy do roku na spotkaniach, które same w sobie realizują pewien, określony cel edukacyjny. Jako członek zespołu nauczycielskiego spotykam się ze wszystkimi rodzinami ED. Jak zwykle jestem pod wrażeniem ich energii, entuzjazmu i morale. Często są to ludzie głęboko wierzący. W tym roku dołączyło do nas sporo rodzin wielodzietnych. Ze zdumieniem i zachwytem patrzę na chmarę mniejszych i większych dzieci roznoszących herbatę, podających pizzę czy sprzątających ze stołu. Rozmawiam z mamą siódemki maluchów (sama ma dziesięcioro rodzeństwa).

- Słuchaj – mówi- to co im mogę dać najlepszego, to wielkie bogactwo interakcji. Mnóstwo możliwości do kształtowania charakteru.

Ojciec – muzyk ( zresztą cała rodzina nagrywa płyty i żyje z tego) dodaje żartobliwie-

- tyle gęb do wyżywienia- musisz się rzucić w ramiona Ojca, inaczej nie dasz rady. I cuda się zdarzają, małe cuda codziennego dnia.

Większość nowych rodzin wielodzietnych to katolicy. Dobrze, bo jeszcze w zeszłym roku, w środowisku ED, katolików było bardzo mało. Większość obywateli polskich to katolicy, więc jeśli oni się przekonają do ED, to ten ruch będzie się szybko rozwijał, a potrzeba wielu ludzi do stworzenia silnych lokalnych grup.

Czuję się znakomicie w tej ciżbie - śmiech, płacz, ruch, wszystko razem. Jesteś w cyklonie życia- wirujesz szybciej niż twój intelekt i refleksja.

Następny zjazd jest spokojny. Można pogadać i delektować się kolorytem rodzin, które przyjechały. Jedni nurkują, inni łażą po górach Rumunii, jeszcze inni malują lub muzykują. Dosyć dużo jest ludzi, którzy na co dzień zajmują się finansami i zarządzaniem. Wszyscy uczestnicy zjazdu chętnie dzielą się doświadczeniem życiowym, co daje niezłą pożywkę dla ducha. Mamy intensywne warsztaty, zresztą świetne, na temat ADHD i wychowania w ogóle. Dzieci pracują z materiałami Montessori pod okiem naszych nauczycieli. Czas leci.

Włochy

Odwożę Stasia do Krakowa a sama pakuję dwie koszule i jadę z przyjaciółmi z Krzyżówek do Włoch.

W Toskanii nasz pobyt naznaczony jest głównie śmiechem oraz dyskusją jak pomagać i kształtować naszych uczniów w Krzyżówkach i Koszarawie, w tym ponad 80 rodzin ED. Nie mamy wątpliwości, że dobra i skuteczna edukacja opiera się na życzliwych i otwartych relacjach pomiędzy wszystkimi osobami, które uczestniczą w konkretnym procesie edukacyjnym, tj. pomiędzy uczniami, nauczycielami oraz rodzicami. Sami tu przyjechaliśmy, żeby się duchowo wzmocnić jako zespół pracujący z ED. Nasi dyrektorzy: Ola i Marcin Sawiccy, zarażają nas pasją do malarstwa włoskiego poprzez barwne opowieści i anegdoty o malarzach i ich dziełach. Marzą o zorganizowaniu wyprawy po muzeach włoskich z uczniami. Nie tylko obrazy są piękne.

Patrzę na proste bryły domów, same w sobie nieciekawe, ale ta troska o detale np. doniczka z pelargonią na oknie, gliniany dzban koło drzwi, kolorowe okiennice…..

Pełna uroku prostota i naturalność.

Jest wśród nas ksiądz, więc mamy co dzień krótkie msze, dla mnie najważniejsze w tej powodzi przyjemności i zmysłowości.

- Rzuciłabyś to wszystko dla Pana ?- słyszę wewnętrzny głos.

- Mogę Ci jeszcze Boże dziś nie odpowiadać ? – wydaje mi się że tak

- Aha, wydaje ci się.

Kraków

Jestem wreszcie w domu. Staś deklaruje -

- Mama, ja już się nie chcę z tobą uczyć, wolę sam, nie byłaś mi w ogóle potrzebna.

Nie wierzę, własnym uszom! Czekałam na ten moment dwa lata , a jak przyszedł, to mi się w głowie nie mieści.

Tata potwierdza – rzeczywiście Staś przygotowywał plan na każdy dzień i realizował go. Wygląda na to, że wziął odpowiedzialność za swoją edukację. Stanisław często musiał pracować sam , bo większej uwagi wymagał jego brat Krzyś, ale sądziłam że moja osoba gdzieś na horyzoncie działała mobilizująco.

- Naiwny rodzicu, nauczycielu zawodowy – myślę w duchu – zanim się zorientowałaś, że rodzina to twój pierwszy ołtarz, to twoje pociechy są już na wylocie.

I właśnie dwa dni później wylatujemy ze Stasiem do mojej ukochanej Anglii. To mój pierwszy lot. Chociaż wcześniej dużo podróżowałam po Europie, a nawet mieszkałam w Anglii przez jakiś czas, to tym razem odebrałam zachód inaczej. Za młodu – lata osiemdziesiąte - miałam szczęście śpiewać w dwóch systematycznie koncertujących po kontynencie zespołach. Mieszkaliśmy różnie – od hoteli, klasztorów, schronu przeciwatomowego do pobytu z rodzinami i to było najcenniejsze. Nawiązałam wtedy przyjaźnie trwające do dzisiaj. Od Holendrów nudystów i wolnomyślicieli uczyłam się spontaniczności, prostoty , naturalności i tolerancji ( uczyłam się, co nie oznacza, że się nauczyłam).

W tamtych czasach różnica między Polską, a zachodem była tak duża, że nie było zbyt wielu punktów wspólnych. Teraz mogłam przyglądać się Anglii z pozycji niejako równoległej. Chociaż czy na pewno równoległej ?

Balice – lotnisko w Krakowie.

Staś, pasjonat lotnictwa, znawca maszyn latających ( ode mnie na pewno niczego się nie nauczył) realizuje swoje marzenie – pierwszy lot. Ja trzęsę portkami. Lubię wysokość, ale z gruntem pod nogami, jak np. na Pilsku ( najwyższa góra Beskidu Żywieckiego).

- Będziesz miała pokład pod nogami, czyli jakby podłogę - pociesza mnie Staś.

Rzeczywiście, wyobrażam sobie, jak ta podłoga odrywa się, a ja dyndam nogami w powietrzu. Moja wyobraźnia podsuwa mi coraz to bardziej dramatyczne obrazy, aż wreszcie zachwyt nad pięknem krajobrazu zastępuje strach i niepokój. Jeszcze większą radość czuję, kiedy schodzę na płytę lotniska w London Luton.

– Grunt, to grunt pod nogami – myślę. Cóż, niektórzy wolą życie kreta, niż orła.

Staś decyduje o swojej drodze życiowej – będzie lotnikiem.

- Tylko nie to – jęczy kret.

Tymczasem dostrzegamy naszą Lindę i jej czteroletniego Toma i sześcioletniego Olafa. Witamy się ciepło i jedziemy około trzydziestu kilometrów do domu naszych gospodarzy.

Co nieco o naszych Anglikach.

Poznaliśmy ich dwa lata temu . Przyjechali na nasz ( czyli męża i mój) obóz edukacji alternatywnej w Krzyżówkach.

Od razu ujęła mnie ich spontaniczność, uśmiech, serdeczność a przede wszystkim ogromna elastyczność w przystosowywaniu się do różnych okoliczności. Z entuzjazmem mniejszym lub większym błądzili po górach, nierzadko po ciemku, pod moim „fachowym” przewodnictwem. Chętnie włączali się w nasze zajęcia edukacyjne, służąc świetnym angielskim ( akcent Lindy to typowy, piękny BBC standard ).

Rozmowy z nimi odsłoniły rąbek ich tajemnicy „take it easy”, czyli „na luzie”. Linda, jej mąż Bob i dzieci to rodzina podróżników. Mieszkali i pracowali po kilka lat w Japonii i Butanie. Poruszają się po całym świecie korzystając z najróżniejszych form podróżowania, głównie poprzez kluby, wymiany z innymi homeschoolersami ale też w związku z pracą Boba. Nie boją się wyzwań. Np. Jacyś Borysowie, z jakiejś dziury typu Krzyżówki , zapraszają ich przez Internet na Bóg wie jaki obóz, a oni po prostu przyjeżdżają.

Na szczęście obóz im się spodobał i wrócili rok później. Nasza duma narodowa została mile połechtana, a towarzystwo na kolejnym obozie zostało poszerzone o Niemców, Żydów z Izraela i kilka rodzin polskich o dość niezwykłym kolorycie. Było ciekawie, a różnice wyznaniowe i kulturowe nie zakłóciły ogólnie dobrej i twórczej atmosfery. Zaprzyjaźniliśmy się z Lindą i Bobem na dobre.

- Nasi Anglicy to luzaki, żyją od przygody do przygody – mówiłam do męża.

Sama przygody lubię, więc poczułam bratnie dusze, chociaż skala moich i ich wyczynów podróżniczych różniła się tak jak różni się Nowy York od Kłaja.

Dom czy szkoła ?

Parkujemy przed typowym, skromnym, ceglanym angielskim domem. Prosto z ulicy wchodzisz na „dywany”. Niewielki living room ( gościnny pokój) jest po brzegi wypchany książkami. Na jasnej, miękkiej wykładzinie leżą plastikowe pudła z najbardziej różnorodnymi klockami, jakie można sobie wyobrazić. Ja też chłopcom kupiłam drewniane klocki na prezent. Chyba nie zauważą. Tu i ówdzie widzę kosmiczne klockowe budowle dzieciaków. Zdumiewają mnie niezwykłe skojarzenia materiałów i kształtów w tych konstrukcjach. Widać, chłopaki to lubią , a mają z czego budować.

Idziemy na górę. Linda pokazuje mi klasę dzieci. Wyposażenie godne pracowni Montessori w Krzyżówkach. Przy ścianie stoi specjalny stojak do eksponowania wybranych książeczek. Sądząc po doborze książek na stojaku, ich temat na tapecie to Afryka. Na półkach materiały Montessori do matematyki, na szerokim parapecie ustawione są ciekawe kamienie, kory drzew, japońskie „ogrody” i jesienne prace dzieci z liści, kasztanów i mchu. W bocznych szafkach roi się od rozmaitych gier i książek. Na ścianach wiszą prace dzieci: mapy, rysunki, kolaże, wisiory ozdobne i lampy z papieru. Przy dużym oknie z widokiem na ogród są dwa stoliczki i po krzesełku. Nasi bohaterowie mają cztery i sześć lat, więc stoliki są w sam raz dla nich.

Przechodzimy do pokoju zabaw. Tego już za dużo. Całe ściany wytapetowane pracami dzieci. Na podłodze profesjonalna makieta kolejowa ( 3m na 3m). Tom i Olaf prezentują mi różne możliwości kolejki. Zmieniają tory, coś łączą, coś przekładają, tworzą coraz to inne kombinacje korzystając z obfitych zasobów części zapasowych pod kolorową ścianą. Nie mogę nie pomyśleć – ile tu kasy w tej kolejce, byłyby organy dla mojego Krzyśka –muzyka ( to mój starszy syn ).

Schodzimy do kuchni - mała, skromna, żadnych cudów, żadnych blatów z marmuru i sprzętu z połyskującej stali. Lodówka i szafki oklejone…………..pracami dzieci.

- Cały dom to szkoła – myślę –ale przytulna i rodzinna zarazem. Bob i Linda przygotowują kolację; roztopiony ser, w którym moczy się chleb. Nie jest to smaczne, ale podoba mi się, że wszyscy jedzą z jednej miski. To potrawa szwajcarska, zyskująca popularność również i w Polsce.

Pobyt

Jeszcze tego samego dnia zwiedzamy miasteczko. Jakiś prywatny pałac z XVII wieku kontrastuje z maleńkimi historycznymi zabudowaniami. Las wysokich kominów ( im większy, tym bogatszy gospodarz) niezbyt mi się podoba, ale dbałość o detale robi na mnie wrażenie jeszcze większe niż we Włoszech.

Następnego dnia zwiedzamy inne, stare miasteczko, niegdyś podbite przez Rzymian. W dużym muzeum oglądamy rzymskie posadzki, ścienne malowidła, setki rzeźb i różnych cudów. Tom i Olaf są niestrudzeni w zwiedzaniu. Staś i ja mamy już dość starożytności a nasi mali chłopcy zadają tysiące pytań, na które Linda odpowiada z anielską wprost cierpliwością.

Wracamy do domu. Bob jeszcze pracuje. Dzieci zaczęły budować domy rzymskie z magnetycznych klocków. Ja czytam książkę Lindy o zarządzaniu pieniędzmi i budżetem z pozycji kobiety. Moja świadomość finansowa jest wprost żenująca. Humor mam pod psem. Wraca Bob. Przy herbacie rozmawiamy o mamonie. Odkrywam, że ta w moim wyobrażeniu luzacka para jest świadoma każdego grosza, który wydaje. Na edukację nie skąpią, na podróże też nie, bo to edukacja. Za to oszczędzają na zachciankach, meblach, ciuchach itp.

Wiedzą do czego dążą i wiedzą, ile to kosztuje. Postanawiam, że ja również będę poważnie podchodzić do zarządzania finansami i zacznę oszczędzać.

- Stasiu, od jutra żadnych herbatek i pizzy na wycieczkach – ogłaszam uroczyście.

Staś jest załamany.

Tymczasem Bob i Linda przygotowują kolację – japońskie suszi. Staś marzy o ziemniakach z kotletem, a ja się upajam, że mogę najeść się tym suszi do woli. W Krakowie jeden rulonik kosztuje chyba z pięć złotych, a ja muszę nabrać świadomości finansowej, żeby rozważnie zdecydować, czy kupić sobie suszi, czy raczej kilo mięsa dla moich trzech facetów, kiedy już wreszcie dotrę do domu.

Niedziela.

Bob postanowił przewietrzyć płuca i zarządził wycieczkę pieszą po okolicy – piętnaście kilometrów. Pędzimy za nim z wywieszonymi językami. Bob ma ze dwa metry wzrostu, a nogi tak długie jak cały Staś. Taki z niego Guliwer. Przechodzimy przez rozmaite, urocze zagajniki, ale zewsząd dobiega hałas drogi szybkiego ruchu –to cena cywilizacji.

Jeszcze tego samego dnia udajemy się z Lindą na pchli targ ( ludzie wynoszą z domów to czego nie chcą i sprzedają za grosze ). Wracamy obładowane pomocami naukowymi – wszystko po dwadzieścia, trzydzieści pensów.

- Za takie pieniądze można edukować – myślę.

Poniedziałek.

Zwiedzamy potężne muzeum lotnictwa pod Londynem i bawimy się w lotniczym ogrodzie doświadczeń. Widzę dziesiątki angielskich dzieci z kartami pracy. Oszczędzam Stasia, bo to w końcu obcy język, ale oto spostrzegam sześcio-letniego Olafa walczącego z zawiłościami angielskiego na swojej karcie. Mija piąta czy szósta godzina naszego pobytu w muzeum. Wszyscy chłopcy są w swoim żywiole w hali nauki. O kartach już dawno zapomnieli. Ilość sprzętu do eksperymentów związanych z lotnictwem robi wrażenie. Wreszcie znajduję ukojenie na ławeczce pod diabelsko wyglądającym Tajfunem, najnowocześniejszym, współczesnym samolotem bojowym Wielkiej Brytanii. Z radością przyjmuję informację, że jeden hangar jest zamknięty.

Wieczorem jemy hinduską kolację u Marka, który mieszka w maleńkim domu z XVII wieku i zajmuje się origami. Był księgowym, ale poszedł za głosem serca i oddał się papierowym cudom bez reszty, zdobywając przy okazji światową sławę.

Zaczynamy krążyć po okolicznych pubach. Jeden z nich jest mocno historyczny, więc musimy wysłuchać w cierpliwości legend i opowieści, jakie serwują nam Tom i Olaf. Lądujemy na koniec w hinduskiej restauracji. Na ścianie wisi jakiś obraz z Gandhim, panią Butto i innymi osobistościami świata azjatyckiego, o których nie mam pojęcia. Rozmawiamy o nich. Do konwersacji włączają się Hindusi. Powstaje wielobarwna opowieść o osobach z portretu. Każdy jest zidentyfikowany. Olaf też chce dołożyć swoje trzy grosze i podsumowuje, że najsławniejszy z nich to ten po lewej – Michael Jackson. Staś, mniej śmiały powiedział mi to samo wcześniej na ucho. Może dzieci miały rację. Tak czy owak, była to świetna lekcja historii azjatyckiej z amerykańską domieszką.

Rozdział Główny. Wtorek

It`s raining cats and dogs, czyli leje jak z cebra od rana. Około dziesiątej jedziemy piętnaście kilometrów na regularne spotkanie lokalnej grupy ED, do której należy Linda i jej synowie. Po drodze dowiaduję się, że ten zespół tworzy siedem rodzin. Spotykają się dwa razy w tygodniu w wynajętej harcówce. Każde spotkanie ma swój temat, który koordynuje jedna rodzina. Oprócz tego dzieci mają systematyczne zajęcia naukowe ( matematyka, eksperymenty itp.) i sztukę. Koszty rozkładają się na siedem rodzin, więc nie jest to drogie. Ponieważ trafiliśmy na tygodniowe ferie w Anglii, te zajęcia były odwołane.

Przyjeżdżamy na miejsce. Budynek typu barak nie zachęca do wejścia, ale okazuje się, że jest w nim sporo miejsca, a duże pomieszczenie błyskawicznie się ogrzewa. Dzieci i rodzice witają się. Gromadzi się kilkanaście dzieci w wieku pięć do ośmiu lat. Widzę dwie rodziny hinduskie, reszta to Anglicy.

Temat spotkania : Indie i ich święto Diwali ( chrześcijanie mają Boże Narodzenie, Hindusi -Diwali) Meeting prowadzą mamy Hinduski. Wyciągają mnóstwo różnych tradycyjnych strojów, w które dzieciaki się przebierają. Następuje malowanie dłoni henną. Wrzawa cichnie, mali przebierańcy koncentrują się na wzorach. Część maluchów maluje farbami jakieś tajemne zakrętasy. Inni lepią miseczki z gliny i ozdabiają je koralikami. Mamy wyjaśniają znaczenie tajemnych symboli. Uczniowie przerobieni na Hindusów zasiadają do właściwych zajęć. Cisza jak makiem zasiał. Jestem zdumiona. To przecież małe dzieci.

Prezentację swoich prac rozpoczyna pierwsza rodzina . Ośmioletnia dziewczynka wyciąga sporych gabarytów lapbooka i opowiada o zabytkach Indii, religii i kulturze. Wskazuje na swoje rysunki, zdjęcia, opisy i naklejanki. Dostaje brawa. Należą jej się – kawał dobrej roboty i public speaking bez zarzutu.

Druga rodzina to Linda i nasi chłopcy. Olaf prezentuje swoją mapę malowaną na dużym kartonie. Mały wykładowca zadaje grupie pytania – cały czas jest cisza.

- Jakim kolorem pomalowałem Indie ?

- Źółtym

- Jaki jest krajobraz Indii, spójrzcie na mapę, czy widzicie tam góry ?

- Są góry i dwie wielkie rzeki.

Do akcji wchodzi 4-letni Tom ze stertą kartek, na których namalował zwierzęta żyjące w Indiach. Ponieważ niektóre okazy są trudne do zidentyfikowania, Olaf prezentuje równolegle te same zwierzęta, ale pięknie wydrukowane z komputera.(chłopcy sami je przygotowali i wydrukowali). Nikt ze studentów nie ma teraz wątpliwości, że słoń to słoń. Widać po twarzy, że Tomek coś knuje i oto…wyciąga pełen słodyczy i uroku obrazek misia polarnego.

- Czy to zwierzę mieszka w Indiach ? – pyta Tom i cieszy się.

Olaf tłumaczy to na angielski, jako że Tom jeszcze sepleni i nie każdy rozumie przesłanie.

- Nie , to przecież miś z Arktyki.

Kolejna rodzina opowiada jakąś bajkę hinduską, po czym zachęca do obejrzenia wystawy książeczek i obrazków o tamtejszych legendach.

Następny chłopczyk ma pięć lat, więc mama zaczyna zdania a on je kończy, w ten sposób docierając szczęśliwie do końca opowieści o jakiś królach. Mały dostaje gromkie, ale zdyscyplinowane oklaski.

Czas na pantomimę i dramę. Jakaś tęga mama czyta kolejne opowiadanie a ochotnicy, mali aktorzy wcielają się w bohaterów. Rekwizyty mają na miarę teatru – część zrobiona przez dzieci, a część wypożyczona.

Rozbrzmiewa hinduska muzyka. Mamy o skórze niemal fioletowej uczą dzieci prostych kroków.

Z kuchni dochodzą już zapachy smakołyków, ale……….jeszcze ogromna księga (wielkości stolika szkolnego) z przepięknymi zdjęciami cudów tego kraju. Teraz rodzice się produkują. Każdy z nich w Indiach był, coś widział i przeżył, więc się dzielą tym co doświadczyli, bawiąc się przy tym doskonale.

Jakiś zazdrosny dzieciak jęknął –

- Ja też tam chcę być.

-Byłeś tam, ale w brzuchu.

Wreszcie nadciągają smakowicie pachnące potrawy. Najadamy się do syta, a potem młodzi mają czas dla siebie. Cóż za kontrast – te skoncentrowane i zdyscyplinowane dzieci szaleją po sali tak, że uszy bolą. Teraz mogą.

Rodzice gromadzą się w kąciku i ustalają temat następnego spotkania: królowe i królowie angielscy. Każda rodzina bierze inną epokę. Linda chce Tudorów. W końcu mieszkała i żyła z rodziną na zamku z XV wieku przez całe niemal wakacje. Pracowali w grupie służących , którzy stanowili żywą atrakcję turystyczną w starych murach zamku. Linda uszyła dla całej rodziny stroje, więc rekwizyty są jak znalazł. Ponoć zajęło jej to kilkaset godzin nocnych.

Środa.

Zwiedzamy Cambridge a wieczorem pędzimy na spotkanie rodziców ED w sąsiednim miasteczku. Jakaś starsza pani poleca książkę o swoich doświadczeniach w nauczaniu własnych dzieci w tym systemie. Toczą się rozmowy o statystykach i o tym, że oni by tak chcieli, żeby się nimi ktoś zainteresował z władz szkolnych i upewnił, że to co robią koresponduje z ogólnymi trendami w szkołach publicznych. Nie wiedzą, co mówią. Gdyby byli zmuszeni zdawać takie egzaminy jak my zdajemy w Polsce, tęsknota za nadzorem władz z pewnością by im przeszła.

Czwartek

Dzisiaj jest spotkanie tej samej lokalnej grupy ED, którą obserwowałam we wtorek, u Lindy w domu. Praca własna i odrobinkę Hallowe`en – to program na popołudnie. Na półkach leżą wyeksponowane gry, klocki i książeczki. Dzieci tworzą grupki i wybierają materiały z jakimi chcą pracować. Największe powodzenie ma kolejka. Jeden rodzic ma dyżur z małymi uczniami, reszta idzie na kawę.

- Jak wam idzie chiński ?

- Trudny, ale warto się pomęczyć, po co komu francuski teraz. ( w angielskich szkołach uczniowie uczą się przeważnie francuskiego )

- Śliczne lampiony, kto je robił ?

- Olaf i Tom. Bardzo łatwo je wykonać, pokażemy wam. Nauczyliśmy się je kleić na dziecięcych spotkaniach koreańskich.

- Idzie Boże Narodzenie, zostajecie w Anglii ?

- Nie, nie, odwiedzamy rodziców w Niemczech a potem jedziemy z dziećmi na miesiąc do Południowej Afryki do takiej rodziny ED, a wy ?

- My do teściów do Austrii, a potem do Singapuru.

- Liczyliśmy z mężem nasze loty do Azji, ponad setka.

- U nas nie lepiej.

- Jak ci się Lindo podobała Polska ?

- Fajne góry, takie jak w Japonii, Pilsko wygląda jak Fugi, tylko mniejsze.

Kończymy spotkanie niesmacznym, „gumowym” ciastem z okazji Hallowe`en. Żegna nas plastikowy, podświetlony szkielet wielkości sześcioletniego dziecka, dobry do nauki nazw kości. W kieszeniach dzieciaki znajdują mnóstwo plastikowych insektów.

- Duchy czy co? – zastanawiają się maluchy.

Wieczorem robimy polską kolację. Olaf i Tom nie mogą przełknąć ziemniaków i kwaśnego mleka.

- Chcemy ryżu – wrzeszczą.

Za to Staś jest wniebowzięty.

Piątek

W każdej niemal wsi znajduje się jakiś pałac i kilka hektarów ogrodu wokół. Część z nich to zamieszkałe rezydencje. Spacerujemy po pięknym parku i uczymy się rozpoznawać drzewa – żółte platany, dęby i kasztany, zielony, połyskujący ostrokrzew i całe mnóstwo egzotycznych okazów, które Olaf znakomicie rozpoznaje jako obce. W przypałacowym ogrodzie warzywnym chłopcy uczą się rozpoznawać zioła po zapachu i wyglądzie.

Pasją Tomka są konie, więc spędzamy sporo czasu w stajniach. Chłopak ma tam kilka gatunków koni do podziwiania. W dekoracjach pałacowych dzieci szukają rozmaitych zwierząt. Wypełniają edukacyjne karty muzealne. Nie mogę się nadziwić jak bardzo są skoncentrowane. Ja już mam ból głowy od nadmiaru bodźców. Nic mnie nie obchodzą zwierzęta ukryte w girlandach.

Wieczorem jesteśmy zaproszeni na jakąś grę. Nikt nic nie wie. Kierujemy się w stronę miejscowego kościoła zreformowanego. Wchodzimy do dużej sali, gdzie przy stolikach siedzi około sześćdziesiąt ludzi w różnym wieku, także dzieci. Ponieważ się spóźniliśmy, posadzono nas osobno. Staś rzucony na głęboką wodę z trudem łapie oddech. Dostajemy kartki z jakąś tabelką i kostkę do gry. Gra nazywa się Beetle i jest tak prosta, że aż absurdalna.

Najlepszą rzeczą jest to, że musimy się przemieszczać i w ten sposób każdy z każdym gra, co wzmacnia więzi międzyludzkie. Gra mi się podoba,bo nie trzeba za dużo myśleć, a tego wieczoru czuję potrzebę bardziej relaksu niż wysiłku intelektualnego. Trochę refleksu i czysty przypadek decyduje o wygranej. Przez trzy godziny ryczę ze śmiechu zapominając, że przyszłam tu z synem. Na przerwie go odnajduję w całkiem dobrej formie. Zadowoleni z siebie zawodnicy zasiadają gremialnie do fish & chips, po zjedzeniu których ma rozpocząć się druga tura „intelektualnych” rozgrywek . Staś kręci nosem, wolałby kiełbasę & chips, ale na szczęście pojawia się jeszcze pyszne ciasto i jego apetyt jest w pełni zaspokojony, a on w pełni usatysfakcjonowany. Kończymy grę późnym wieczorem. Zwycięzca dostaje czekoladki, a najgorszy wynik i też nagroda przypada jakiemuś rudemu chłopcu. Mały jest zachwycony, że tak go wyróżniono. Staś miał wynik świadczący o tym, że się nieźle z Anglikami zintegrował. Gra wymagała współdziałania, więc siłą rzeczy musiał nawiązać kontakt z zawodnikami, przynajmniej wzrokowy. Jestem dumna z syna i z siebie też.

Sobota

Odwiedzamy kolejne muzeum lotnicze. Jest to była fabryka Mosquito ( słynnych bojowych brytyjskich samolotów z II wojny światowej) i Komety, pierwszego odrzutowca.

To w porównaniu z Londynem nieduże muzeum, ale niezwykłe poprzez to, że jest prowadzone przez pasjonatów, którzy się tam kręcą, coś malują, poprawiają i barwnie opowiadają o samolotach, jakby to były ich narzeczone. Do każdej maszyny można wejść i podotykać co się chce. W gablotach wielka ilość modeli. Czuje się tu dobrą energię. Staś biega od samolotu do samolotu jak zakręcony. Opowiada swoim łamanym angielskim, o tym co te maszyny wyprawiały w czasie wojny i tłumaczy takiemu dyletantowi jak ja i Linda zawiłości techniczne, których nie rozumiem ani po polsku, ani po angielsku. Olaf i Tom siedzą zachwyceni na jakiejś rakiecie i przypatrują się koniom tuż za płotem i przepięknej tęczy, która się właśnie pojawiła na niebie.

Nad głowami lata cała chmara niewielkich samolotów dwupłatowych.. Pytam Lindy, o co chodzi?

- Są tu liczne kluby lotnicze, ludzie mają takie hobby i w weekendy wylatują.

- Niczym szarańcza – dodaję inteligentnie, popisując się znajomością tego słowa po angielsku.

W duchu myślę, czy mnie będzie w tym roku stać na moje hobby – narty, chyba, że dzięki edukacji finansowej z książki Lindy nabiorę rozumu i uda mi się jakoś sprawę zaplanować i oszczędzić co nieco.

Ostatni wieczór

Jestem przepełniona wdzięcznością, za to, że Linda i Bob pokazali nam kawałek swojego życia, jakże barwnego, a z drugiej strony zdyscyplinowanego i konsekwentnego.

Otworzyli dom, serce i znów chcą przyjechać do Polski. Nad przyjaźnią z rodziną holenderską pracowaliśmy wspólnie około trzech lat. Pisaliśmy, odwiedzaliśmy się i docieraliśmy, a potem już szło – ta przyjaźń przetrwała dwadzieścia trzy lata, do samej śmierci ojca i syna. Została tęsknota i wdzięczność. Przez ten długi czas rozmawialiśmy z Holendrami o wszystkim, tylko nie o Bogu, z Anglikami jest podobnie. Ten temat nie zaistniał. Ale to nie miało znaczenia, bo ON tam między nami był.

Polski homeschooling jest inny. Jest w nim więcej marzeń, tęsknot, otwartości i spontaniczności, ale to od nich musimy się uczyć wykonania, dbałości i troski o szczegół. Tak tu , jak i tam ludzie ED to ludzie odwagi, ogromnego poświęcenia i świadomi wartości rodziny i relacji. My częściej nazywamy rzeczy , korzystając z nomenklatury religijnej (nie jest to miarodajne dla wszystkich, dotyczy to tylko części rodzin, które znam ); Anglicy po prostu to robią i chociaż Ducha się nie nazywa, to jednak się Go czuje.

Jest nas jeszcze za mało na tworzenie lokalnych, stałych grup edukacyjnych ( są już wyjątki np. środowisko podwarszawskie, grupa w Karkonoszach i inne)). Anglicy dopracowywali się tego standardu, który mają, dziesięcioleciami. Nam będzie łatwiej, bo możemy już czerpać ze wzorów naszych poprzedników czyli Anglików i Amerykanów. Ten okres jakby prekursorstwa w Polsce ma jednak swoje plusy, jak zauważył Marcin Sawicki, dyrektor szkoły Montessori w Krzyżówkach, a mianowicie –ludzie są zafascynowani ideą, mają w sobie świeżość, spontaniczność i otwartość, stać ich na pokonywanie setek kilometrów, żeby się spotkać, podzielić i zainspirować.

To co się obecnie w Polsce dzieje w tej dziedzinie, porównałabym do miesiąca miodowego.To minie i będzie inaczej, ale cieszmy się tym co mamy, bo to jest czas jednorazowy i nie do powtórzenia. Będzie nas stopniowo coraz więcej i będzie coraz lepiej, ale nigdy już nie będzie tak samo.

Dla mnie Edukacja Domowa okazała się niesamowitym darem. Zdecydowałam się na nią, ponieważ dziecko mi jakby umierało w szkole. Ta odważna decyzja pójścia na całość dla jego dobra i dobra drugiego syna, pogłębiła moją wiarę w Boga i spowodowała, ze jeszcze bardziej doceniłam wartość małżeństwa i rodziny.

Moja rezygnacja z pracy, żeby uczyć dzieci w domu, znacznie uszczupliła dochody rodzinne. To jednak też miało dobre strony, ponieważ pokazało mi, że moja świadomość finansowa jest marna. Od jakiegoś czasu próbuję jakoś uporządkować swoje finanse i nauczyć się po prostu zarządzać nimi. W związku z tym przeczytałam kilka książek, w których autorzy głoszą- możesz być bogaty i mieć wolność finansową, żeby spełniać swoje marzenia.W tym podejściu, coś mi jednak nie grało. Ostatnio przeczytałam książkę Howarda Daytona „ Twoje pieniądze się liczą „ z pozycji Biblii. Tu wszystko jest podobne do książek poprzednich, oprócz podstaw. Oto one:

- Bóg jest właścicielem wszystkiego, ty jesteś Jego pracownikiem, a bogactwo może być produktem ubocznym. Jeśli ci jest dane, to po to, żebyś się jeszcze bardziej wsłuchał w wolę twojego Pana i Szefa.

Tak sobie pomyślałam, że jeśli podstawy są dobre, to człowiekowi nic nie zaszkodzi - wybroni się tak czy inaczej.

Czy polska szkoła ma u podstaw prawdę i miłość oraz troskę o człowieka, tak ucznia jak i nauczyciela, czy liczy się z rodzicem, który jest najbardziej odpowiedzialny za dziecko ?

Moje osobiste doświadczenie niestety temu przeczy, w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości.

Jeśli jakaś rodzina, od pokoleń jest silna miłością i nauczy tego dzieci w domu, szkoła im nie zaszkodzi, może zawirować, ale wybronią się. Inne, słabsze rodziny i ich dzieci polegną w tzw. Wyścigu Szczurów. Nie każdej rodzinie jest potrzebny homeschooling, ale dobrze jest mieć świadomość na jakich fundamentach stoi instytucja szkoły, komu tak naprawdę służy i zrobić absolutnie wszystko, aby dzieci poznały też inne wymiary życia, poza wyżej wspomnianym Wyścigiem Szczurów.

W ubiegłym roku do Polski przyjechała rodzina po piętnastoletnim pobycie w USA. Ich dziesięcioletni syn uczy się u mnie przyrody i historii po angielsku. Jeszcze rok temu był zafascynowany nowym dla niego krajem, a w tym roku jego ulubionym tematem są oceny i klasówki. Już się załapał do wyścigu. Takich uczniów spotkałam wielu.

Moi synowie są nastolatkami i potrzebują towarzystwa i pierwszych miłości, których nie jestem im w stanie zagwarantować w ED. Na co dzień jesteśmy sami, a liczne podróże wszystkiego nie załatwią, więc nie zamykam się na perspektywę szkoły, ale już wiem, że ta walka toczy się nie tyle o edukację, co o prawdę, miłość i prawo do wolności. Dopóki szeregowi ludzie szkoły tzn. nauczyciele, uczniowie i rodzice nie uświadomią sobie podstaw, jeszcze długo będziemy dyskutować o tym, co w szkole należy ulepszyć czy zmienić. Do dobrych fundamentów cała rzeczywistość się stopniowo dostosuje. Przy złych podstawach wysiłek całej rzeszy wspaniałych ludzi szkoły będzie się marnował i w efekcie nikt nie będzie zadowolony.

Różne są drogi do Źródła, czyli Miłości- a ED jest jedną z nich i nie ma nic wspólnego z taką czy inną religią. Jeśli wam zależy na rodzinie i wartościach, nie bójcie się ED. Proces nauczania własnych dzieci w tym systemie może być dla niektórych rodzin bolesny, ale warty całkowitego poświęcenia i cierpliwości.

Czy są rodziny, które do końca nie wiedzą, po co biorą dzieci ze szkoły ? Może i są. Bywa motywacja negatywna tzn. szkoła jest straszna i trzeba uciekać, ale to nie ta droga. Trud wzajemnego docierania się dzieci i rodziców pracujących razem oraz inspiracja płynąca od innych rodzin szybko zweryfikuje tę motywację i zmusi do głębszych refleksji. Dla tych rodzin ED stanie się początkiem fascynującej drogi ku miłości i wolności.

Spotykam też często piękne, młode, dojrzałe rodziny, które zdecydowały się na ED, dlatego właśnie, że już są świadome wartości rodziny i chcą rozwinąć potencjał, jaki tkwi w ich dzieciach w sposób spokojny i twórczy. Te rodziny stanowią inspirację dla tych pierwszych.

Edukacja Domowa może stać się drogą do ciekawych odkryć na wielu różnych płaszczyznach edukacyjnych, duchowych, finansowych i psychologicznych dla niejednej polskiej rodziny - tej dojrzałej i już pięknej i tej poranionej, ale gotowej do poszukiwania własnej tożsamości.

Danka Borys

1 komentarz:

  1. Tego mi dziś trzeba było! Swietna opowieść:)
    Stoję u progu ED mojej czwórki i walczę ze sobą. Artykuł dodał mi skrzydeł.
    Bardzo dziękuję i pozdrawiam Renata

    OdpowiedzUsuń