czwartek, 15 września 2011

Nasz 13 letni syn o Edukacji Domowej

Edukacja Domowa

Artykuł 13 letniego chłopca uzdolnionego muzycznie – Krzysia Borysa. Gdyby nie Edukacja Domowa jego zdolności muzyczne najprawdopodobniej zostałyby pogrzebane.

Ku przestrodze rodziców, którzy mają tzw. najgorszych synów i córki i wierzą szkole, że tak jest. Każdy ma jakieś talenty. W wielu przypadkach szkoła ich nie potrafi odnaleźć, a nawet niszczy, jeśli uczeń nie pasuje do schematu.

Korekta tekstu dotyczyła tylko kropek, przecinków i błędów ortograficznych. Krzyś pisał artykuł z własnej woli.

Nazywam się Krzyś Borys i jestem synem Danuty i Zbigniewa Borysów. Uczyłem się w Edukacji Domowej przez trzy lata. Było to dla mnie niezwykłe doświadczenie życiowe, dzięki któremu zobaczyłem, że można się uczyć poza murami szkoły, a na dodatek lepiej i ciekawiej. Zacznę jednak od mojej smutnej i przykrej przeszłości. Problemy zaczęły się już w zerówce. Trudno mi było nawiązać kontakty z kolegami i ciężko mi przychodziły nowe wiadomości.. Bardzo się stresowałem każdym dniem. W podstawówce było to samo. Klasa była wyjątkowo źle dobraną grupą. Składała się z tzw. orłów i tych bardzo słabych, głównie z rodzin patologicznych albo rozwiedzionych. Ja nie pasowałem do żadnej z tych grup. Byłem jako jedyny pośrodku. Traktowano mnie niemiło i poniżano moją godność. Nie miałem przyjaciół. Tego chłodu doświadczyłem też od nauczycieli, którzy wybierali sobie faworytów i nie liczyli się z moimi uczuciami. Ten koszmar trwał do roku 2007. Wtedy rodzice przepisali mnie do innej szkoły. Dobrze pamiętam pierwszy dzień w nowej klasie. Usiadłem w ostatniej ławce spodziewając się podobnego efektu co w poprzedniej szkole. Było jednak inaczej. Nawiązywałem znajomości i nie miałem żadnych wrogów. Bardzo polubiłem moją nową klasę. Czułem się tam jak ryba w wodzie, ale nie było idealnie. Nauka sprawiała mi coraz większą trudność, co martwiło rodziców i nauczycieli. Skierowano mnie do najgorszej poradni psychologicznej w mieście. Stwierdzono , że jestem całkowicie zdrowy i wystarczy, że się bardziej przyłożę do nauki i będzie dobrze. |Tak też zrobiłem, ale nie było kompletnie żadnej poprawy. Nadal sypały się pały i dwóje. Byłem jednym z najgorszych uczniów w klasie. Mama postanowiła walczyć dalej. Zapisała mnie do innej poradni psychologicznej. Stwierdzono głęboką dyskalkulię, dysleksję, dysgrafię i szereg innych. Co z tego, ulgi żadnej nie było. Znielubiłem szkołę do tego stopnia, że zdarzało mi się nawet symulować, że jestem chory. Szkoła mnie dołowała i zabijała moje marzenia. Aż tu nagle rodzice mi mówią, że jadą na konferencję do Londynu. Wrócili po paru dniach. Mama mi powiedziała, że w przyszłym roku uczymy się w domu. Na mojej twarzy było widać uśmiech od ucha do ucha i tak pożegnałem się z podstawówką – no może nie całkiem bo jeździłem na wycieczki klasowe. Edukacja Domowa była niezwykła. Już po pierwszych tygodniach stałem się bardziej radosny i nabrałem pewności siebie. Wtedy też rozpocząłem edukację muzyczną i szybko poczułem, że Pan Bóg dał mi do tego talent. Uczyłem się fortepianu metodą Suzuki – tzn. bez nut i szybko robiłem postępy. Właściwie to wcześniej zacząłem się uczyć, ale z nut i to było klapą. Pani mówiła, że nie ma się co pakować w muzykę, bo mi ciężko idzie i w ogóle. Mój brat grał już wtedy dwoma rękami, a ja miałem trudność zagrać nawet jedną. To się jednak zmieniło kiedy zmieniłem nauczycielkę i metodę na Suzuki. Mama wbiła w Internet- Suzuki Kraków i okazało się , że jej koleżanka z dawnych lat uczy tym sposobem i tak się zaczęło. Szybko wyprzedziłem brata w postępach muzycznych. Kiedy nie musiałem się skupiać na nutach mogłem zapamiętywać całe utwory albo pieśni kościelne o wiele szybciej i od razu w całości.

Pół roku później stałem się już uczniem szkoły muzycznej dla niedowidzących w Krakowie w klasie organów, chociaż bardziej mnie ciągnie fortepian.

Co do mojej edukacji ogólnej – Uczyłem się z mamą. Wstawałem około ósmej i zaczynałem naukę zazwyczaj o dziewiątej. Spędzałem około trzech do czterech godzin nad różnymi przedmiotami. Kładłem nacisk na angielski, który mi dobrze szedł, bo mama nie uczyła z książek, tylko wymyślała jakieś gry i inne sposoby niż w szkole. Gorzej było z matematyką, która cały czas sprawia mi potężny kłopot i nie lubię jej. Chodziłem na terapię biofeedbacku. Dużo mi ona dała, chociaż strasznie męczył mnie dojazd przez ruchliwe miasto. To odbierało mi chęć. Mijały dni i tygodnie. Czułem się bardzo dobrze w Edukacji Domowej. Zależało mi, żeby zdać do następnej klasy. Nadszedł ten straszny dzień egzaminów. Stresowałem się Miałem do zdania dwanaście egzaminów. Ostatni test…..…pani sprawdza….ja obgryzam paznokcie, a ona mówi – zdałeś do następnej klasy, uzyskałeś oceny – 4, 3, 5, 3…… i 2 z matematyki. Byłem wniebowzięty. Poszło mi lepiej niż kiedykolwiek w szkole. Nie mogłem przestać dziękować Bogu za to, że przeszłem. Po egzaminach pojechałem na Zieloną Szkołę z moją klasą. Zapamiętałem to jako jedno z najmilszych doświadczeń. Zbliżyłem się do moich kolegów, ale niestety już wkrótce miało zacząć się gimnazjum. Żyłem w napięciu i prawie się załamałem małą ilością punktów na sześcioteściku. Pocieszał mnie kolega, który później został moim najlepszym przyjacielem. Przyjaźń z nim była dla mnie prawie wszystkim. Bardzo mu ufałem i lubiłem go. Jeździliśmy razem na rowerach. Mijały wakacje. Nadeszła pierwsza klasa gimnazjum – też w Edukacji Domowej. Jakoś szło. W jesieni przeżyłem cios. Mój przyjaciel mnie zdradził i to był największy ból w moim życiu. Jeszcze teraz serce mi się ściska jak o tym pomyślę.

Cóż, trzeba było się pozbierać . W drugim półroczu ledwie mogłem udźwignąć naukę i szkołę muzyczną równocześnie. Praktycznie oprócz angielskiego i muzyki nie robiłem już nic. Mama się zamartwiała egzaminami, bo jej się nie mieściło w głowie jak można zdać te egzaminy nic nie robiąc. Ale ich wynik znowu był zaskakujący. To był chyba cud Boski. Mówiłem do siebie – jak to możliwe ? W międzyczasie wyszła na jaw moja duża wada wzroku , właściwie nie wzroku, ale jakiś mięśni i zdarza mi się nawet prawie nic nie widzieć a potem znowu widzieć. Do czytania potrzebowałem lupy. Ciężko mi pracować przy komputerze. Mama musiała mi wszystko czytać, a egzaminy miałem jakbym dobrze widział. Nauczyciele musieli mi te testy odczytać, bo napisali je małym drukiem. Wtedy mama z tatą zdecydowali, że pójdę do szkoły dla niedowidzących. Z jednej strony się cieszyłem , a z drugiej nie za bardzo….Teraz kończę drugą klasę gimnazjum . Cóż, w szkole jak w szkole. Mam tam dużo znajomych ale tym razem strasznie mi się tam nudzi. Najgorsze jest to, że muszę siedzieć po dziesięć godzin, najpierw w gimnazjum a potem w muzycznej. Rodzice namawiają mnie do powrotu do Edukacji Domowej. Gdyby nie koledzy to bym się nie zastanawiał. Na tym się kończy moja przeszłość.

Mam przemyślany temat Edukacji Domowej.

Na podstawie mojego własnego doświadczenia uważam, że Edukacja Domowa jest kluczem do odkrycia talentu w dziecku i ciekawości. Ponad to jest o wiele mniejszy poziom stresu i zmęczenia. Dziecko ma więcej czasu na swoje zainteresowania, a rodzice mogą spędzać więcej czasu z dzieckiem. Jak wszystko Edukacja Domowa ma też swoje minusy. Z pewnością największy z nich jest brak kontaktów socjalnych. Gdyby była grupa lokalna, z którą bym miał wspólne tematy to by było to. Mam znajomych porozrzucanych po całej Polsce. Rodzice mówią, że będą tworzyć taką grupę, ale dla mnie i mojego brata może być za późno. Inny minus to ten ,że rodzice mają 100% odpowiedzialności za program, który trzeba zaprezentować przed nauczycielami w szkole. Te egzaminy są bardzo wyczerpujące, nieprzyjazne dla dziecka i niepotrzebne. Sam czuję czego się mam uczyć. Słucham muzyki na You Tube, potem improwizuję. Dużo wiem o budowie organów i wiele innych rzeczy.

Marzę o tym , żeby wrócić do Edukacji Domowej i być zapisanym do szkoły z właściwymi i przyjemnymi egzaminami.

Podsumowując – bardzo polecam Edukację Domową

Krzyś Borys – lat 13

poniedziałek, 21 marca 2011

Czy można wychować szczęśliwego człowieka w dzisiejszych czasach i czy ED ma na to sposób ?

Czy można wychować szczęśliwego człowieka w dzisiejszych czasach i czy Edukacja Domowa ma na to sposób ?

Często nauczyciele narzekają, że podstawy programowe są coraz bardziej okrojone, a mimo to dzieci z największym trudem opanowywują podawany materiał. Zauważają, że młodzi ludzie zatracają zdolność do żywej obserwacji rzeczywistości. Ostatnio, mój znajomy fizyk żalił się, że dzieci z gimnazjum nie mogły wpaść na to, że kałuże parują.

Wygląda na to , że jest coraz więcej uczniów dysfunkcyjnych.

Wydaje mi się, że przyczyny tych zjawisk są wielorakie – bombardowanie informacją, chemia w jedzeniu i powietrzu, zapracowani rodzice, reklamy, które piorą mózg na poziomie podświadomym, długie godziny spędzane przy komputerze, słaba kultura fizyczna, nauka poprzez testy i wypełnianki i taka struktura szkoły, która każe za błędy i postrzega przysłowiową szklankę wody jako do połowy pustą, a nie pełną. Nie można pominąć faktu, że zawód nauczycielski jest zdominowany przez kobiety, które siłą rzeczy będą pacyfikowały wszelkie przejawy naturalnie dzikiej i gwałtownej natury męskiej. Zrobią wszystko, żeby chłopiec stał się grzecznym chłopcem i nie można ich za to winić. Kobiety tak to czują a system jest kobiecy. Tylko nie dziwmy się - gdzie ci mężczyźni. Wykastrowani. Sama popełniłam tu tyle błędów, że aż żal ogarnia.

Jak w takiej rzeczywistości wychować dziecko na człowieka szczęśliwego, wolnego i zdolnego do miłości. Takie pytanie też kieruję pod swoim adresem jako matki dwóch nastolatków. Odpowiedź nie jest ani prosta, ani oczywista.

Zaobserwowałam, że nawet jeśli się ma do dyspozycji takie środki jak: bardzo dobra edukacja, np. Montessori, przyzwoite warunki materialne i pełną , w miarę harmonijną rodzinę, to i tak środki te pozostają niewystarczające do osiągnięcia szczęścia - chociaż muszę przyznać - są one cenne i mogą niewątpliwie pomagać w dotarciu do celu.

Edukacja Domowa chroni dziecko w jego pierwszym etapie szkolnym. Pomaga wypracować zdrowe relacje w rodzinie, demaskuje wszelką sztuczność i hipokryzję, jednakże sama w sobie, moim zdaniem, nie ma mocy, żeby ukształtować szczęśliwego człowieka.

To proces o wiele bardziej złożony.

Każdy człowiek jest nieustannie wystawiany na działanie świata, bywa kuszony i raniony, jak nie przez najbliższych to przez innych. Wygląda na to, że żyjemy w rzeczywistości, która jest po prostu polem walki i nie ma co udawać, że jest inaczej.

Pojawia się odwieczne pytanie, co to znaczy być szczęśliwym, dodam - w obecnym świecie i czy to w ogóle jest możliwe.

Piękno całej przyrody zdaje się mówić – tak – to jest możliwe, a z kolei obłęd życia w dużym mieście i trud wiązania przeróżnych wątków egzystencji np. finansowych, zdrowotnych, edukacyjnych, bez względu na miejsce zamieszkania, wydaje się przeczyć szczęściu.

Po latach bogatych w trudne doświadczenia odczułam, że szczęście to coś nie z tego świata. To dar żywego Boga, jeśli się Jego właśnie wybierze jako jedynego kreatora owego szczęścia. Okazuje się ono być tak naprawdę przysposobieniem do właściwie pojętej walki, czyli walki przy boku Boga i dla Niego. Rodzi się spokój ducha, jako skutek świadomości, że wreszcie nie walczysz sam, ale z radością przyjmujesz rolę szeregowca, bądź innymi słowy pracownika Boga ufając, że On, Pan i Wódz zna się na strategii lepiej niż ty i zadba o swojego człowieka. Cała „waleczność” ma miejsce w myślach i uporczywej modlitwie – „ Bez względu na okoliczności wybieram radość, piękno, wdzięczność i uwielbienie Pana jako swojego Ojca, Szefa, Ukochanego ufając Mu bezgranicznie” Nie jest to prosta modlitwa do wypowiedzenia kiedy się walą problemy na głowę, a emocje i uczucia są w strzępach. Żyjesz na krawędzi - popękany, poraniony i obolały. Na dodatek nic cię nie zwalnia z działania i podejmowania prób poprawy sytuacji. Właśnie w tych trudnych momentach masz możliwość wyboru.

Możesz się schować za jakąś pozą np. macho, nałogiem, przyjemnością, pieniądzem lub zasłonić się drugim człowiekiem obwiniając go i krytykując za swoje niepowodzenia.

Możesz też obrać innego boga.

Wiele lat ciężko pracowałam licząc na to, że praca ta przyniesie określone rezultaty finansowe i zaspokoi potrzebę bycia ważnym, docenionym itp. Do głowy mi nie przyszło żeby zaprosić do tego wszystkiego Boga. Później doświadczyłam, że te wysiłki są funta kłaków warte bez sterowania Bożego. To co człowiek może osiągnąć sam z siebie to takie, nazwijmy to, perełki i chociaż ładne i wartościowe, to jednak nie przynoszą dużego pożytku, bo są bez sznurka. Gubią się i rozsypują. Np. zakładasz firmę , harujesz od świtu do nocy nad jakością produktu , a tu po piętnastu latach okazuję się, że strategia firmy była do niczego i chociaż sam produkt, który sprzedajesz może być świetny, to jednak firma pada, pozostawiając zgliszcza relacji i nadszarpniętego zdrowia. Tylko Bóg może te perły człowiecze sensownie powiązać i zrobić z tego coś, co przyniesie dobro i pożytek. Ale Boga trzeba wybrać, czyli tak naprawę poprosić Go o poprowadzenie bitwy, będąc samemu gotowym do użycia miecza tak jak On sobie zażyczy.

Taka postawa zawierzenia rodzi dobro prawdziwe i aktywne, które zmienia rzeczywistość

służąc drugiemu człowiekowi. Na zewnątrz, ktoś o takim podejściu nie musi być ani słodki ani uduchowiony ale od wewnątrz pulsuje mocą nie ludzką już a Boską.

Dzieło jego nie musi być też tak wielkie jak dzieło Matki Teresy. Czasem uśmiech wypełnionej Bogiem pielęgniarki może zdecydować o czyimś wyzdrowieniu, albo autentyczne zaangażowanie nauczyciela w sprawy uczniów zostawi w niejednym podopiecznym ślad miłości do końca życia.

Mam szczęście pracować w katolickiej szkole Montessori Oli i Marcina Sawickich, których postrzegam jako takich Bożych wojowników zmieniających oblicze rzeczywistości.

Zdumiewa mnie dzieło jakie tworzą i jego zasięg. Setki ludzi z całej Polski korzysta z ich

pełnej poświęcenia pracy. Dobro do jakiego się przyczyniają jest odważne, z humorem, z pochyleniem się nad potrzebami każdego pojedynczego człowieka, z którym przychodzi im współpracować, wizjonerskie………..i wymodlone. Po kilku latach pracy z nimi dostrzegam ich wady i niedociągnięcia, widzę ich trud, zmęczenie, a czasem nawet momenty zwątpienia i to właśnie jeszcze bardziej mnie przekonuje, że mam do czynienia ze słabymi ludźmi, ale równocześnie wielkimi bo zakorzenionymi w autentycznej, twórczej miłości Boga.

Najprawdopodobniej to jest ta przyczyna dla której tylu ludzi z całej Polski przyjeżdża żeby

się z nimi spotkać i pracować. Ludzie wyczuwają autentyczność i szczerość życia Sawickich, a dodam jeszcze, że mają oni fantastyczne poczucie humoru i są niezwykle pogodni na co dzień.

Tych dwoje, Ola i Marcin, małżeństwo jakich mało, rodzice siedmiorga dzieci dokonują też pięknych rzeczy na poziomie rodziny. Znajdują czas dla wszystkich swoich pociech i dla siebie jako pary. Regularnie wyjeżdżają na swoje sam na sam, pamiętając o rocznicach, wspólnie się modlą, starają się aby każde z ich dzieci było dopieszczone razem i osobno. Wspólnie czytają, spotykają się, dyskutują, podróżują i angażują dzieci w przeróżne obowiązki domowe.

Nieraz zastanawiając się nad istotą męskości i kobiecości przychodziła mi do głowy rodzina Sawickich, gdzie czuje się ciepłą, wrażliwą siłę mężczyzny i niezastąpioną delikatność matki i żony, bez pomocy której Marcin nie mógłby dokonać aż tak wielu wartościowych rzeczy.

Z całą pewnością rodzina Sawickich ma swoje wewnętrzne napięcia, ale owoce, które już widać i które każdy może jakby skosztować są imponujące.

Napisałam im laurkę i pewnie będzie dużo żartów i żarcików i sporo śmiechu na ten temat, ale nic na to nie poradzę – tak ich czuję i cieszę się niezmiernie, że drogi mojej rodziny gdzieś się skrzyżowały z ich drogami. Patrząc na nich mam wrażenie, że szczęście jest możliwe, tu i teraz, oraz że ma ono źródło nie w tym świecie- tzn. ma korzeń w Bogu, ale kwiat, jako konsekwencja, roztacza swoją woń w materialnym świecie.

Dzięki Sawickim i ludziom im podobnym, których coraz więcej poznaję poprzez ED, ale nie tylko, uwierzyłam w szczęście i uważam, że jest ono możliwe dla każdego człowieka, a więc też dla naszych dzieci. Szczęście nie jako stan, ale jako niestrudzone poszukiwanie i dobra walka, która będzie łączyć ludzi a nie dzielić. Zawsze łączyć.

Jeśli szczęście pojmowane jest jako sukces finansowy, osobisty czy zawodowy, to dobra edukacja – każda przyzwoita szkoła czy jej forma, np. Edukacja Domowa są w stanie sprostać temu zadaniu. Dobrze wykształcony człowiek ma lepszy start w społeczeństwie niż ten , który takiej edukacji nie mógł otrzymać.

Jeśli jednak szczęście rozumie się w kategoriach walki i pracy u boku Boga, to edukacja, nawet najlepsza, w tym też Domowa to tylko środki, drogi i etapy, jedne z wielu przez jakie człowiek przejdzie uczestnicząc w wielkiej, nieznanej a czasem groźnej przygodzie, która nazywa się życiem.

Współpracując z wieloma rodzinami ED miałam możliwość zaobserwowania różnych postaw – od tych nastawionych na sukces ziemski i tych otwartych na Boga. Postawy te przenikają się i ewoluują ponieważ rodziny ED spotykają się ze sobą, rozmawiają i inspirują się nawzajem. Stanowią jakąś wspólnotę.

Po trzech latach aktywnej ED i roku biernej sami jesteśmy innymi ludźmi. Otworzyliśmy się na przygodę z Bogiem. Edukacja Domowa nie jest w żadnym razie ruchem religijnym. Wręcz przeciwnie. Poglądy ludzi ED są bardzo, bardzo różne i często odległe od siebie, ale właśnie ta różnorodność okazała się dla nas kluczem do żywo przeżywanej wiary.

Powiedziałabym tak, to nie Edukacja Domowa sama z siebie doprowadziła nas akurat do tego punktu. To raczej Bóg nas szukał jako rodziny (ciągle szuka) i w odpowiednim momencie podsunął przynętę a my ją złapaliśmy.

Edukacja Domowa nie uczyniła też naszych dzieci szczęśliwymi. Nasi nastoletni chłopcy prowadzą ciężkie duchowe walki a nam rodzicom czasem brakuje wyczucia i mądrości, żeby im skutecznie pomóc. Szukają swojej tożsamości a to jest bolesny proces i każdy nastolatek i jego rodzic musi przez to przejść. Wchodzimy też w kolejny etap naszego życia. Chłopcy wracają do szkoły, bo taki przyszedł dla nas czas. Znowu nieznane i znowu pewnie walka. Oby nie ustać w modlitwie. Bogu dzięki za Edukację Domową. Ona jest rzeczywiście pewnym stylem życia i myślenia, jest przygodą, wyborem i drogą, dla nas jedną z wielu na których się znaleźliśmy, a pojawią się nowe.

ED a idea wymiany

Edukacja Domowa a idea wymiany.

Wielkie koncerny światowe, firmy różnej maści i połączony z tym świat polityki szepcą nam do ucha – kup nasz produkt a będziesz na topie, będziesz ten lepszy. Dobitnie to widać w reklamach Media Markt – „ Nie dla idiotów”- nie kupisz u nich jesteś idiotą. Kwitnie biznes porad psychologicznych i rozmaitych kursów piękności i samorozwoju. Trzeba tylko przeczyścić psychikę, odnowić się biologicznie, nauczyć się technik uwodzenia, wysmuklić ciało i już masz sukces w kieszeni. Wszystko to oczywiście kosztuje odpowiednie sumy. Nie mówię, że to źle zadbać o siebie i swoje potrzeby. Jest jednak pewne niebezpieczeństwo. Pojawia się ono wtedy, kiedy człowiek zaczyna się utożsamiać z tym wszystkim. Prowadzi to do tego, że zaczyna się on albo ścigać, albo frustrować , że nie stać go na to lub tamto.

Jego psychika nasiąka myśleniem konsumpcyjnym i o to właśnie chodzi co poniektórym.

Wyścig też jest zauważalny w edukacji. Dzieci, zwłaszcza miejskie chodzą na przeróżne zajęcia pozalekcyjne. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że spędzają poza domem osiem, dziesięć godzin dziennie. Swego czasu robiłam ankietę wśród setki uczniów, z której wynikało, że dla większości z nich jedynym czasem wolnym w tygodniu był kawałek soboty i niedziela, z tym, że wieczorem musieli już brać się za zadania domowe.

Sama miałam uczniów, dla których mój pozalekcyjny angielski był ich dziewiątą czy dziesiątą godziną pracy tego dnia.

Moje pytanie brzmi – co z relacjami w rodzinie, które wymagają poświęcenia czasu, co z kreatywnością, która z kolei potrzebuje trochę samotności a nawet odrobinę nudy, żeby mogła rozkwitnąć.

Kolejne pytanie – czy da się ciekawie i twórczo żyć, mieć czas na tworzenie żywych relacji i przyjaźni, odkrywać tajemnicę własnego serca i tożsamości nie pakując fury pieniędzy do kieszeni natrętnych firm, które na dodatek często przemycają kłamstwo o człowieku.

Da się. Jedno z rozwiązań to właśnie idea wymiany.

Sama idea jest stara jak świat. Od wymiany się zaczęło i dzięki niej trwa nieprzerwany rozwój

cywilizacyjny. Obecnie idea ta też jest ciągle żywa, choć nie na rękę biznesowi i polityce.

W wielu miejscach na świecie i w Polsce działają banki godzin, kluby wymiany domów na urlop, portale społecznościowe, wymiana książek, rzeczy i wiele innych.

Wśród rodzin Edukacji Domowej wymiana jest czymś bardzo naturalnym. Trudność uczenia własnych dzieci wszystkich przedmiotów doprowadza do wniosku, że pomoc innych ludzi jest nieodzowna. Nikt nie jest wszystkowiedzący. Nie każdego stać na opłacenie prywatnych nauczycieli, więc rodzice ED zaczynają szukać rozwiązań między sobą i tak rodziny zaprzyjaźniając się ze sobą zaczynają się wymieniać na różne sposoby – czy to umiejętnościami, czy zamieniają się dziećmi na wakacje, materiałami, czy po prostu goszczą się nawzajem w różnych miejscach Polski, dzięki czemu dzieci ED poznają swój kraj.

Wymiana ma swoje wymagania np. dobrze jest mieć dom otwarty. Jeśli się chce pojechać do kogoś trzeba też umieć z radością przyjąć innych pod swój dach. Nie można się też przejmować, że inni mają lepsze mieszkania, większy porządek itp. Otwierasz dom, to znaczy otwierasz serce, a reszta to mało istotne szczegóły.

Trzeba się też liczyć z tym, że czasem razem z gośćmi przybywają wirusy, powiedzmy, grypy żołądkowej i dom się musi zamienić w izolatkę. Różnie bywało.

Wymiany jakie się dokonały w naszej rodzinie w ciągu ostatnich trzech lat znacznie poszerzyły nasze horyzonty i zwróciły nas ku człowiekowi jako takiemu i jego potrzebom.

Któregoś roku pojechaliśmy d Gdańska z kilkoma zaprzyjaźnionymi rodzinami do naszych znajomych ED, Marzeny i Rafała, do Gdańska. Mieszkaliśmy u nich w domu przez tydzień. Było ciasno, wesoło i sympatycznie. Pokazaliśmy naszym dzieciom Gdańską Starówkę, świetne muzeum średniowiecza, meczet, gdzie spotkaliśmy się z potomkami Tatarów zamieszkałymi w Polsce, elektrownie wodną, gdzie wzięliśmy udział w zajęciach, specjalnie dla nas przygotowanych przez dyrektora elektrowni i równocześnie kolegę Rafała. Poznaliśmy tajniki pracy zawodowych ilustratorów książek dziecięcych, którzy pokazali nam swoje pracownie i opowiedzieli o tym co robią. Siostra Marzeny i jej mąż właśnie się tym zajmują. Odwiedziliśmy popularne w Sopocie eksperymentarium, w którym pracowała Marzena. Uczestniczyliśmy tam w kilkugodzinnych warsztatach na temat przestrzeni i figur. Udało się też zobaczyć Toruń z jego obserwatorium astronomicznym i domem Kopernika oraz zamek w Malborku.

W ramach rewizyty zaprosiliśmy wszystkich do Krakowa na majowy Festiwal Nauki

( zresztą robimy to co roku). Sam festiwal narzucił program tygodnia. Braliśmy udział w zajęciach i eksperymentach, które nas interesowały, a wieczorem spotykaliśmy się i dzieliliśmy się wrażeniami.

Dwa razy spędziliśmy część lata na Warmii u rodziców Marzeny, gdzie dzieci uczyły się fizyki i angielskiego na zasadzie wymiany. W ciągu roku też się wymienialiśmy angielskim za fizykę. Mój syn umie z tego przedmiotu tak naprawdę tylko to co się nauczył w terenie.

Innym razem spędziliśmy przemiłe ferie w Karkonoszach, w ciągu których ja uczyłam dzieci gospodarzy i ich znajomych angielskiego a oni zapewniali nam wikt i rozrywkę.

Bywaliśmy też w pięknie położonym domu (w sercu sosnowego lasu) Marzeny i Krzyśka.

Na tamtych spotkaniach dominowała przyroda, z tej racji, że Krzysiek jest zawodowym przyrodnikiem a las wchodził niemal do pokojów i stanowił naturalne zaplecze naukowe. Dzieci zaangażowały się w wybudowanie sporej wielkości szałasu, a właściwie osady, gdzie z upodobaniem spędzały całe godziny.

Wiele naszych spotkań ubogacają pokazy chemiczne Kacpra, jedenastoletniego naukowca, który jest wielkim pasjonatem chemii i potrafi zadziwić niejednego swoim profesjonalizmem. Jego chemiczne efekty specjalne nie są gorsze od tych na Festiwalu Nauki.

Często towarzyszy nam muzyka Krzysia, naszego syna, który jest tzw. „naturszczykiem”

tzn gra na wszystkim co wydaje dźwięki, a na fortepianie i organach ze szczególnym upodobaniem.

Od pięciu lat organizujemy obozy edukacyjne z angielskim i plastyką jako bazą. Praktykujemy zapraszanie na obóz różnych ciekawych ludzi, którzy nie płacą za pobyt, ale prosimy ich, aby poprowadzili zajęcia w dziedzinach, w których są ekspertami.

W ten sposób nasze, że tak powiem, kontraktowe zajęcia były ubogacane astronomią, dramą, muzyką, zajęciami z rysunku psychologicznego czy chemią. Nasz wysiłek w organizowanie takich spotkań zaowocował przyjaźnią z niektórymi rodzinami, które mogliśmy odwiedzić, między innymi zostaliśmy zaproszeni do Anglii, gdzie przeżyliśmy niezapomniane chwile.

Wymienialiśmy się też domami z Francuzami, Londyńczykami i dwukrotne z Zieloną Górą.

Wszędzie tam staraliśmy się łączyć przyjemność z edukacją. Gościliśmy u siebie wielodzietną rodzinę amerykańską ( dziesięcioro dzieci plus rodzice). Trzygłosowe śpiewy tego rodzinnego zespołu rekompensowały trudy noclegu. Nasze mieszkanie ma 80m kw. i każdy spał gdzie mógł- pod stołem, na stole , pod kaloryferem, w korytarzu i sama już nie wiem gdzie. Naszym rekordem było przenocowanie około dwudziestki ludzi. Było warto.

Były też inne ciekawe spotkania np. z Amiszami, którzy sami uczą swoje dzieci w systemie ED, aczkolwiek wg zasad amerykańskich, jako że są obywatelami USA - jest im więc łatwiej. Nie mają tych obciążeń egzaminacyjnych w takiej ilości jak my.

Bardzo byśmy chcieli, żeby nasi synowie mogli pobyć w takiej rodzinie, w której musieliby pracować na roli i ze zwierzętami.

Mama zawsze mnie uczyła – gość w dom, Bóg w dom. Pamiętam, że jej czasem przyprowadzałam kilkunastu kolesiów na obiad, a ona zawsze umiała coś wyczarować i nikt nie wychodził głodny. Do tej pory zresztą mama jest mi oparciem przy dużej ilości osób.

Mój mózg nie ogarnia logistycznych zawiłości. Nigdy nie zauważyłam grymasu dezaprobaty na twarzach moich rodziców, kiedy przebywali u nas ludzie. Za młodu śpiewałam w chórze i ciągle przewijali się przez nasz dom różni obcokrajowcy. Tata się też zawsze angażował najlepiej jak mógł, grając na akordeonie i wygłaszając o wiele za głośne monologi, wierząc, że jak będzie mówił grzmiącym głosem to go lepiej zrozumieją.

Po latach podróży z zespołem to co mi zostało w głowie to tylko relacje, przyjaźnie jakie nawiązałam. Reszta okazała się być bezładną mieszanką widoków, które już nie budzą we mnie żadnych emocji. Tylko spotkania z ludźmi mają wartość i……………samotność przeżywana z Bogiem.

Każda rodzina ED opisałaby podobne w charakterze wymiany. Podobne, tzn. oparte na wymianie umiejętności, domów, rzeczy, materiałów, a przede wszystkim serca. Są rodziny, które sobie pomagają w rozwiązywaniu codziennych spraw, np. flizowanie, czy malowanie mieszkania.

Z czasem utworzą się lokalne zespoły rodzinne na co dzień ze sobą współpracujące, które dadzą dzieciom stałą grupę odniesienia - ich grupę, ich stado jak się to mówi. Pomimo, że nasi synowie mieli dość ciekawy żywot w homeschoolingu i poznali wielu kolegów, to jednak odczuwali brak własnego, niezmiennego, stałego „stada”. Z czasem ten problem zniknie i ED stanie się przepiękną alternatywą edukacyjną, która dzięki wymianom i współdziałaniu nie będzie kosztowna, a dzieci nie będą musiały być w ciągłym stanie rozłąki z kimś, kogo akurat bardzo polubiły, ale on mieszka na drugim końcu Polski. Jest jeden warunek, musi nas być więcej w naszych lokalnych środowiskach. Na szczęście wszystko zmierza w tym kierunku.

Na jednej z konferencji pedagogicznych, jeden z wykładowców, po moim krótkim wystąpieniu o ED powiedział z oburzeniem – pani proponuje jakiś dziwny styl życia, który nie ma nic wspólnego z edukacją.

Edukacja Domowa, to rzeczywiście inny styl życia i myślenia – inny i własny. Każdy sobie może ukuć życie takie jakie chce i lubi. Na dodatek kosztuje to dużo mniej niż oferty nawet najtańszych biur turystycznych czy zajęć pozalekcyjnych - a jaka przyjemność z przebywania z drugim człowiekiem. O wartości edukacyjnej takich spotkań i wymian w naturze chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Nauka to doświadczenie, reszta to informacja. O ile sobie dobrze przypominam to hasło samego Einsteina.

niedziela, 6 marca 2011

Nauczyciel dialogu

Nauczyciel dialogu

Wstęp – refleksja sentymentalna

Listopad 2010

Dostałam telefon z Warszawy, że na początku grudnia odbędzie się konferencja pod hasłem „Nauczyciel Dialogu”, którą organizuje Akademia Pedagogiki Specjalnej i potrzebują kogoś z Edukacji Domowej na dwadzieścia minut wykładu. Temat mnie bardzo zainteresował. Zaczęłam się zastanawiać nad rolami jakie pełnię w życiu. Jestem żoną, matką, rodzicem Edukacji Domowej (ED), nauczycielem szkoły Montessori i egzaminatorem ED. Każda z tych ról stwarza sytuacje wyzwalające bardzo różne typy dialogów.

Wychowałam się w środowisku, w którym dominowało przekonanie że „dzieci i ryby głosu nie mają.” Najlepiej było nie wchodzić w żadne dyskusje z wszystkowiedzącymi dorosłymi. Oni sami nierzadko toczyli „dialogi na cztery nogi” przy butelce alkoholu. Na naszej ulicy było w sumie trzynaście domów, w których, jak policzyłam mieszkało siedmiu alkoholików (teraz ci wszyscy pijący już nie żyją ). W mojej klasie uczyło się jedenaścioro dzieci, z czego pięcioro to były dzieci z rodzin alkoholowych. Taka była rzeczywistość jednej z dzielnic Krakowa oddalonej trzy kilometry od Wawelu.

Zadaję sobie pytanie, na ile moje pokolenie, które ciągle tworzy aktywne kadry nauczycielskie rozwiązało swoje własne problemy, odziedziczone po komunie i jak nauczyło się działać w nowej dla niego rzeczywistości kapitalistycznego wyścigu.

Jednym z nieuświadomionych mechanizmów w psychice człowieka DDA ( Dorosłe Dziecko Alkoholika ) jest przymus kontroli sytuacji i osób – poczucie, że bez niego świat się zawali i nikt inny sobie z tym czy innym zagadnieniem nie poradzi. Często taka osoba gra pierwsze skrzypce, nie biorąc jednak pod uwagę potrzeb innych ludzi.

Nie ma się co dziwić. W rodzinie alkoholika nikt nie dba o potrzeby dziecka i jest ono niejako opuszczone przez obojga rodziców, ponieważ jeśli np. ojciec pije, to matka jest zazwyczaj psychicznie współ uzależniona i też nie stanowi oparcia dla syna czy córki. W związku z tym dziecko musi sobie samo radzić i jeszcze nierzadko pomagać rodzicom. Stąd ta w późniejszym życiu niechęć do „puszczenia steru”. Utrwala się przekonanie, że nikomu nie można ufać, trzeba liczyć tylko na siebie i najlepiej mieć wszystko pod kontrolą, żeby nie narażać się na przykre niespodzianki ze strony innych osób.

Czy nam to czegoś nie przypomina, np. w polityce, szkolnictwie, służbie zdrowia itp. ?

Ta niechęć do słuchania się nawzajem i współpracy, te ciągłe narzekania, starcia i kłótnie. Oto sytuacje aż za dobrze nam znane. Fikcja i zwyczajna głupota święcą tryumfy w wielu dziedzinach. A przecież ludzie potrzebują się nawzajem, potrzebują dialogu i nie może być inaczej, bo człowiek jest stworzony do wspólnoty, współpracy i miłości, a nie samotnego współzawodnictwa podszytego lękiem.

Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy Polacy w średnim wieku to dzieci alkoholików, ale pragnę zwrócić uwagę na fakt, że przez kilkadziesiąt lat żyliśmy w bardzo patologicznej, komunistycznej rzeczywistości i odpowiedzialność za „posprzątanie” tak naprawdę jest indywidualna – każdy pojedynczy rodzic, dyrektor i nauczyciel odpowiada za to, co mamy.

Dopóki się kłócimy to nie jest jeszcze tak źle – dialog jest zachowany. Może on być nieprzyjemny, czy raniący ale poprzez samo swoje istnienie rodzi nadzieję na porozumienie.

Poważny problem zaczyna się kiedy strony milczą, unikają się i chowają głowę w piasek. Tworzenie fikcji, rozmyta odpowiedzialność i ciągłe powoływanie się na przepisy, chociaż zdrowy rozsądek podpowiada zupełnie co innego, to zjawiska, które mnie jako rodzica ED dotykały i irytowały najbardziej.

Moja teoria dialogu.

Po refleksji dotyczącej zamierzchłych czasów mojego dzieciństwa i młodości odpowiadam sobie na kilka pytań, dotyczących natury dialogu w moim subiektywnym rozumieniu i dochodzę do następujących wniosków:

Dialog nie jest:

-milczeniem

- unikiem

- ucieczką

Dialog jest:

- konfrontacją – przyjemną lub nie

- współpracą

- spieraniem się

- przekonywaniem do swoich racji

Dialog może doprowadzić strony w nim uczestniczące do: podjęcia odpowiedniego kompromisu, rozwiązania jakiejś sytuacji lub głębszego zrozumienia jakiegoś zjawiska.

Z drugiej strony rozmowa może też doprowadzić do frustracji, czy rozczarowania, ale dopóki ona ma miejsce istnieje też nadzieja na porozumienie, jak wspomniałam powyżej.

Dialogi toczą się na różnych płaszczyznach.

a) płaszczyzna autorytarna

„Ja wiem lepiej, jestem tu mistrzem – jeśli chcesz osiągnąć X musisz zrobić Y – albo się dostosujesz, albo nie zawracaj mi głowy”

Uczestniczyłam w tego typu dialogach wielokrotnie jako uczennica czy studentka. Z reguły odbierałam je pozytywnie jako szczere i konkretne. Wiedziałam czego mogłam się spodziewać, a niektórzy nauczyciele typu autorytarnego rzeczywiście budzili mój szacunek z powodu ich fachowości (zwłaszcza na studiach).

b) płaszczyzna manipulacji

Dialogi tej płaszczyzny mają w sobie elementy interesowności, oceniania, krytyki, pochlebstwa, udawania, przybierania maski, wykrzywiania rzeczywistości i kłamstwa.

Np. ktoś przedstawia racje, którym przeczą jego uczucia. Nawet sam przed sobą nie chce ich ujawnić. Wciąga rozmówcę w dialog, w którym wyczuwa się fałsz i sprzeczność, ale nie można niczego udowodnić. Przegrywa się z intelektem manipulatora i przy próbie kontrargumentacji rozmówca często wychodzi na tak zwanego osła. Pomimo, że intuicja rozmówcy bije na alarm, to daje się on wciągnąć w szkodliwy dla niego dialog , pełniąc tym samym rolę bezsilnej ofiary.

Któż się z tym nie spotkał lub sam nie prowokował podobnych dyskusji.

Doświadczałam tego typu dialogów ( jako ofiara i też manipulator) w różnych sytuacjach: jako pracownik, przełożony, żona, matka czy w rozmaitych interakcjach szkolnych.

c) płaszczyzna wołania o pomoc

Dziecko woła o pomoc, ale robi to za pomocą ataku i awantury, a rodzic czy nauczyciel nie wyczuwa prawdziwego podtekstu i odpowiada atakiem na atak, a jeśli sytuacje się powtarzają, rodzi się obustronna niechęć, brak porozumienia, wzajemnej akceptacji i wreszcie utrata zaufania.

Dygresja z własnego doświadczenia

Mam przyjemność lub jak kto woli nieprzyjemność posiadania krnąbrnego charakteru, niewyparzonego języka, jestem porywcza, roztrzepana i chaotyczna. Miałam wrażenie, że zdecydowana większość ludzi, z którymi się stykałam w dzieciństwie i młodości, w tym też moi najbliżsi i nauczyciele, całymi latami nie widziała we mnie nic poza „nagannym zachowaniem”.

Moja intuicja wyczuwała „beton” w sercach ludzi, którzy byli wtedy odpowiedzialni za kształtowanie mojego charakteru. Pod hasłem „beton” rozumiem brak wrażliwości na drugiego człowieka i to jeszcze dziecka. Nauczyciele notorycznie spóźniali się na lekcje, używali nazwisk zwracając się do uczniów, wrzeszczeli na nich, upokarzali i opowiadali bzdury o „zgniłym” kapitalizmie i cudownym Związku Radzieckim a wszystko to pachniało nieszczerością. W domu było nie lepiej. W słowniku rodzinnym brakowało słów – dziękuję, proszę, przepraszam. Z kolei moje metody rozbijania ich „betonu” poprzez awantury, bunt i krnąbrność były tak naprawdę utkane z tej samej materii i niejako zmuszały dorosłych do kontrataku. Moje zachowanie było krzykliwe i momentami bezczelne.

Minęły lata zanim dostrzegłam swój osobisty wkład w zło, jakie miało miejsce w moim środowisku, a odkrycie to pomogło mi „przytulić” wszystkich moich rodzinnych i pedagogicznych towarzyszy dzieciństwa i młodości z całą miłością na jaką mnie tylko było stać. Poprzez przytulenie rozumiem przebaczenie, które otwarło mi drogę do odpowiedzialności za swoje własne życie.

Jeden z moich nastoletnich synów, dziedzic mojego charakteru, przerabia tę samą lekcję, tak w szkole jak i w domu. Domaga się bezwarunkowej miłości i jakby ideału w każdym szczególe za pomocą awantur, tak jak ja kiedyś. Chociaż zdarza mi się jeszcze zareagować na jego krnąbrność według starych schematów, czyli odbijam piłeczkę, to jednak fakt, że istnieje u nas w rodzinie dialog i modlitwa, sytuacja wydaje się mieć inny klimat – bardziej ludzki.

Wniosek

Dostrzeżenie w młodym człowieku ( dziecku, uczniu……) czegoś więcej niż tylko zachowań i określonych zdolności, lub ich braku, wymaga nie lada wysiłku ze strony rodzica czy nauczyciela. Z kolei, ten np. dorastający nastolatek, też musi podjąć wewnętrzną decyzję w kierunku przebaczenia i współpracy. Obie strony potrzebują dużej pokory i nieustannej zdolności do kwestionowania swoich własnych mądrości, opinii i przekonań dla dobra większego niż kawałek własnego nosa. Właściwa komunikacja wymaga sporo wysiłku i czasu, a i tak nie wszystko jest w mocy człowieka. Zdolność do bezwarunkowej akceptacji i przebaczenia to dar samego Boga.

Czasem aż drżę na myśl, jaka odpowiedzialność spoczywa na rodzicach i nauczycielach. Nadużycia na tych polach to igranie z samym Stwórcą, a mimo to igramy.

Osobiście nie wierzę w odpowiedzialność zbiorową.

Wierzę w indywidualną pracę u samych podstaw i odkrywam, że łatwiej jest nauczyć się wilkowi o gwiazdach, niż pochylać się z pokorą nad sobą, rodziną i swoim miejscem pracy.

d) płaszczyzna miłości

Jest wreszcie płaszczyzna na której rozmówcy rozwijają pełnię swojego człowieczeństwa.

„Jestem zaangażowany w dialog z tobą z miłości do ciebie, jestem aby ci służyć, rozumieć cię i akceptować, szanować, wybaczać i pomóc.

Jesteśmy dla siebie wzajemnym darem – ja dla ciebie, ty dla mnie. Potrzebujemy się żeby wzrastać”.

Niezłe, co ?

Pozwolę sobie na mały rym częstochowski z czystej radości tworzenia rymów.

„ Tak nam dopomóż Boże, bo bez Ciebie ani rusz…..a jak dużo masz Panie takich światłych dusz?”

„Cóż - nie twoja to rzecz, najpierw swoje serce skrusz”

Mój teoretyczny podział nauczycieli

Powyższe rozważania doprowadziły mnie do punktu, w którym wzięłam pod lupę swój wyuczony i praktykowany na różne sposoby zawód.

Kiedyś spytałam swojego syna o nauczycieli w jego nowej szkole.

– No wiesz- powiedział- tacy po prostu skamieniali.

Po prostu.

Innym razem spytałam o nauczyciela X .

- Pani Y powiedziała o niej, że X nie ma doświadczenia i nie wie jak uczyć, ale ja wolę panią X o wiele bardziej niż Y. X jest młoda i nie czuć w niej jeszcze tej nadętości nauczycielskiej.

Mając w pamięci wypowiedzi mojego dziecka, podzieliłam pedagogów na martwych ( jak ktoś woli inną nazwę to może być - skamieniałych) i żywych.

W rzeczywistości w każdym z nas jest trochę tego, trochę tego. Martwy i żywy to dwie skrajności, pomiędzy którymi balansujemy.

Charakterystyka nauczyciela „żywego”

Nauczyciel żywy to osoba bez maski, szczera, świadoma swoich braków i wad, których posiadanie jednak nie przeszkadza jej, aby miała silne poczucie własnej wartości. To ktoś, kto niczego nie musi udowadniać, niczego ukrywać i czegokolwiek projektować na ucznia.

To człowiek empatyczny i autentyczny, umie przeprosić i przyznać się do błędu.

To człowiek pasji i entuzjazmu ale też człowiek niedoskonały i omylny, pogodzony wszakże ze swoją własną- ciemną stroną. U niego dialog miłości będzie normą, czasem dialog autorytarny, ale nigdy manipulacyjny.

Manipulacją będzie się brzydził z szacunku do siebie i ucznia.

Charakterystyka nauczyciela „martwego”

Nauczyciel martwy to mistrz udawania, egocentryk i tchórz, który wini za wszystko czynniki zewnętrzne np. programy szkolne, przepisy, rodziców, uczniów, słabe pensje itp. a jego praca polega na ślizganiu się po bezpiecznym torze uległości wobec systemu. U niego dominujący będzie dialog manipulacyjny.

Nie chcę nikogo obrazić. Ten mój teoretyczny podział, to próba uchwycenia skrajności, aby mieć jasność w jakim obszarze się poruszamy, każdy dla siebie. Sama jestem nauczycielem i dużo mi brakuje.

Dialog w rodzinach ED

Większość rodziców ED, których znam, to ludzie z pasją, ludzie kreatywni, kolorowi i nietuzinkowi, ale niekoniecznie doskonali, więc się z dziećmi ścierają, spierają, czasem kłócą, po czym przepraszają, uzgadniają stanowiska, negocjują i osiągają kompromisy, ewoluują w poglądach, zmieniają się, docierają i rozwijają. Dialog w tych rodzinach jest z reguły bardzo dynamiczny.

Oczywiście, to jest moje wrażenie, być może też i projekcja dokonana na podstawie doświadczeń z własnego podwórka, a dotyczy grupy zaledwie kilku zaprzyjaźnionych ze sobą rodzin. W kilkudziesięciu innych rodzinach, z którymi się spotykam na zjazdach ED lub egzaminach, mogą panować zupełnie inne mechanizmy komunikacji.

Dialog w mojej rodzinie.

ED pozwoliła mi lepiej poznać własne dzieci, ich słabości, talenty i potrzeby. Nie ośmieliłabym się mówić, że je świetnie znam, ale na pewno lepiej, niż w czasie kiedy chodziły do szkoły. Wtedy tonęłam w domysłach i nie byłam w stanie obiektywnie ocenić pewnych sytuacji oraz rozpoznać niektórych problemów.

Przebywanie ze sobą cały dzień spowodowało szereg różnych interakcji rodzinnych i to zarówno pozytywnych jak i negatywnych. Pokonaliśmy wspólnie wiele trudności, rozwiązaliśmy sporo problemów, ale cały czas jesteśmy rodziną w procesie. Nic nie jest zakończone, nic nie jest oczywiste i super łatwe, chociaż chyba łatwiejsze niż było, bo bardziej świadome.

Moja wizja edukacji różni się znacznie od tego, czego oczekują dzieci. W związku z tym każdy z nas musi się uzbroić się w cierpliwość oraz pokorę i starać się o porozumienie na drodze negocjacji.

Chłopcy mierzą się też z tematem różnic światopoglądowych, nawet w obrębie naszej własnej rodziny. Znalezienie wspólnej płaszczyzny porozumienia i akceptacji pomiędzy stanowiskiem katolickim, po mojej stronie i wolnomyślicielskim po stronie męża, przy dwóch skrajnych typach rodzinnych charakterów /introwertyczno- intelektualnym ( mąż i młodszy syn) oraz ekstrawertycznym- uczuciowym i artystycznym( starszy syn i ja )/ nie jest łatwe, a nawet powiem mocniej, trudne do kwadratu. Sytuacja jednak zmusza nas do wyjścia poza podziały i doktryny, co ma szansę zaowocować w przyszłości tolerancją i rzeczywistą akceptacją człowieka jako takiego, bez względu na jego wyznanie czy rasę.

Rodzic nie może dać dzieciom nic więcej ponad to, kim jest, więc konfrontując się ze światem swoich dzieci również i on poznaje siebie samego. Wszyscy tak naprawdę uczą się od siebie nawzajem wkładając w to wiele trudu i wypatrując z nadzieją jakiś owoców miłości.

Ten właśnie proces komunikacji jest dla nas najpiękniejszym darem, który zapoczątkowała decyzja „pójścia na całość” w Edukację Domową.

Na początku drogi wydawało nam się, że dzieci muszą umieć to i tamto i jeszcze nie wiadomo co. Po trzech latach widzę, że to, co ma największą wartość to TWORZENIE ŻYWYCH RELACJI w rodzinie po to, żeby dzieci jak najszybciej przecięły „pępowinę”, ucząc się przebaczenia i tolerancji używając trzech magicznych, a zarazem jakże prostych słów – przepraszam, dziękuję i proszę.

Starszy czternastoletni syn, Krzyś, po prawie trzech latach nauki w systemie nauczania domowego, w tym roku poszedł do gimnazjum dla niedowidzących i kontynuuje naukę gry na organach w szkole muzycznej. Jego historia to temat na inny bardzo długi artykuł, więc tu tylko wspomnę, że dialog rodzinny, zapoczątkowany przez ED trwa nadal, a skutki chodzenia do szkoły nie są już dla niego tak negatywne, jak to było wcześniej, ponieważ może już w nas mieć oparcie. Uczymy go też dystansu w stosunku do rzeczywistości szkolnej.

Dwunastoletni Staś kończy trzyletni okres nauczania domowego i od września pójdzie do jakiegoś małego, przyjaznego mam nadzieję gimnazjum, chyba, że zmieni zdanie.

Co nam dała Edukacja Domowa.

1) Odkrycie zdolności muzycznych Krzysia i zdecydowany wzrost jego poczucia własnej wartości, chociaż rany zadane wcześniej tak przez szkołę jak i przez nas, rodziców, nie są jeszcze do końca zagojone.

2) Swobodę dla Stasia w poszukiwaniu i odkrywaniu jego lotniczych zainteresowań. Staś coraz śmielej marzy o zawodzie pilota, a ja staram się z tym oswoić.

3) Gromadzimy się co wieczór całą rodziną na około półgodzinnym spotkaniu, na którym modlimy się i czytamy jakiś fragment tekstu z Biblii. Nasza modlitwa ma swoisty rytuał, bo jak wspomniałam wcześniej, nasze niektóre poglądy w ogóle się nie stykają, więc musimy dbać o zaspokojenie potrzeb wszystkich. Potem, albo czytamy wspólnie jakąś książkę, albo rozmawiamy, albo dyskutujemy na jakiś temat lub dzielimy się tym, co się wydarzyło, albo urządzamy „public speaking” na różne, czasem bardzo nietypowe tematy.

Prawie co dzień musimy się przepraszać i w ogóle wszystko jest niedoskonałe, a czasem śmiechu warte, ale dialog istnieje. Bywa, że spokojna rozmowa nagle zamienia się w normalną kłótnię. Punktem zapalnym często bywają jakieś bzdury, a podłoże stanowi fakt, że, ekstrawertyczny Krzyś ma trudności, żeby pojąć zwięzłe, skryte i lakoniczne osobowości taty i brata, a oni z kolei nie mogą zrozumieć jego nadmiernej ekspresji i niektórych zachowań. Ja sama, ze sfrustrowanej matki zmieniłam się w mediatora, czasem też sfrustrowanego, ale coraz więcej we mnie radości i nadziei, a nawet pewności, że Chrystus Pan dowodzi naszym oddziałem „Pajaców”. Jeśli kiedyś uda nam się osiągnąć łagodną harmonię w rodzinie i osiągnąć dystans do siebie samych, z osobna i w komplecie, to wtedy uwierzę, że Chrześcijanie i Muzułmanie nie będą musieli wyciągać szabelek, aby wywalczyć porozumienie i zapanuje pokój i zgoda. Wierzę, że kiedyś tak się stanie, ale droga do tego może być trudna, długa i wyboista, tak jak w naszej rodzinie.

4) Dzieci doświadczyły, że jako rodzice podejmujemy wyzwania i mam nadzieję, że z czasem to docenią, albo uznają za normę. Oby tak było.

5) Synowie są coraz bardziej samodzielni, chociaż zdarza się, że ta ich samodzielność pozostawia jeszcze wiele do życzenia.

6) Rozpracowaliśmy sporo mechanizmów, które nas blokowały czy wręcz hamowały w swobodnym i twórczym traktowaniu materiału edukacyjnego. Np. strach przed egzaminami i przymus ogarnięcia podstaw programowych, do których nas w ogóle nie ciągnęło. Teraz odczuwam dużo większy luz w związku z tym. Wiedza to kategoria „mieć”, a cała trudność polega na tym, aby przede wszystkim „być”. Świadomość tego faktu pozwala na ustalenie priorytetów.

7) Przez całe niemal liceum, rok po roku, groziła mi dwója z matmy i fizyki a teraz prawie, że śmigam z zadaniami matematycznymi, włącznie z klasą szóstą (dalej już nie mam pojęcia.) Oczywiście, bez kalkulatora ani rusz, ale satysfakcja jest..……….

8) Poznaliśmy wspaniałe rodziny. Możemy się uczyć od siebie nawzajem i inspirować.

9) Podróżujemy na zasadzie wymian i wzajemnych odwiedzin, co buduje ciepłe więzi międzyludzkie.

Czy czegoś żałuję ?

Owszem.

Żałuję że nie wiedziałam o ED wcześniej. Najlepszy okres na ED, to według mnie pierwsze lata szkolne, które pozwalają rodzicom na spokojne poznanie własnych dzieci i przygotowanie ich do wyzwań życia. Nawet, jeśli ED jest tylko dwu lub trzy-letnim epizodem w życiu rodziny, to i tak korzyści są ogromne. Rodzina poznaje sporo wewnętrznych mechanizmów, które nią rządzą, a często są nieuświadomione. Dopóki człowiek nie widzi co ma zrobić czy poprawić, to się miota. ED jest lustrem – nic się tu nie ukryje.

Niektóre dzieci chcą pozostać w systemie domowym przez okres gimnazjum , lub nawet liceum, inne nie. To zależy od bardzo wielu czynników, ale to temat na inny artykuł.

Przykłady różnych dialogów, jakie prowadziłam w sytuacjach rodzinno – szkolnych.

10 11 2010 – rozmowa z Krzysiem po ćwiczeniu na pianinie.

Ambitna mama- mało dzisiaj zrobiliśmy, prawie nic.

Krzyś – coś ty, miło spędziliśmy czas, bez awantury, napisaliśmy melodię i poćwiczyliśmy. Wykazałem się dziś wyjątkową pokorą.

Mama – …………….zaimponowałeś mi tym spojrzeniem na sprawę.

Przykład typowego dialogu jakiego doświadczyłam w tzw. normalnej szkole państwowej.

Cytat z opinii psychologa „ Badania wykazały głęboką dyskalkulię – u ucznia występuje obniżenie zdolności matematycznych dużego stopnia …..W czasie pracy obserwuje się chwilowe zahamowania w myśleniu i działaniu. Towarzyszy temu znaczne osłabienie widzenia .”

Matka – co możemy w tej sytuacji zrobić ?

Nauczyciel – no wie pani, nas obowiązują podstawy programowe. Takie są przepisy. Poradnia nie pisze z jakiej książki go mamy egzaminować i jaki dokładnie materiał realizować. W przepisach OKE (Okręgowa Komisja Egzaminacyjna) dzieci z dyskalkulią obowiązuje „Matematyka z plusem „ lub inny normalny podręcznik, tylko na mierny.

No cóż- nauczyłam się tej matematyki, poznałam od podszewki możliwości matematyczne mojego dziecka i to nie ten problem. Rzeczywiście brakuje odpowiedniego programu, podręcznika, metod itp.dla dyskalkulików, ale dlaczego dzieci mają padać ofiarą niewydolności systemu. To co proponuje OKE to czysta fikcja! Jeśli ludzie systemu nie potrafią sobie poradzić z problemem, co rozumiem, to przynajmniej niech nie wymagają cudów od dziecka.

Nasza pani od matematyki była dobrym, życzliwym człowiekiem i po wstępie teoretycznym o przepisach zdaliśmy na mierny. Na dwadzieścia cztery zadania testu Krzyś nie ruszył ani jednego, ale jakoś zaliczyliśmy i fikcji stało się zadość. Przepisy mogły poczuć się zadowolone, bo to przecież dla nich odgrywaliśmy wszyscy szopkę. Podobne, „matematyczne” klimaty panowały też w innych szkołach, w których realizowaliśmy ED.

Może warto, żeby urzędnicy oraz twórcy przepisów i programów szkolnych posłuchali nauczycieli praktyków, a oni z kolei wzięli pod uwagę to, co mówią do nich psycholodzy.

Przykład dialogu przeprowadzonego w szkole X.

Tata – córka w tym roku wchodzi w homeschooling. Jest w szóstej klasie. Nic się nie nauczyła w szkole z angielskiego, nienawidzi go i boi się go.

Nauczyciel – odblokujcie dziecko, nie twórzcie fikcji, startujcie od podstaw…..

Po roku dziewczyna była na poziomie klasy III, ale był to świetnie przygotowany grunt. Dostała piątkę i cieszyła się.

Według norm i przepisów powinna była napisać test z poziomu klasy szóstej, a nie trzeciej, z którego bez wątpienia nie miałaby szansy na więcej niż mierny. Ona sama miałaby kolejny powód do niechęci w stosunku zarówno do przedmiotu jak i egzaminatora.

Nauczyciele bez przerwy muszą dokonywać wyborów między dobrem ucznia a przepisami, które mają się często nijak w stosunku do rzeczywistości.

Rozmowa z mężem w pieleszach.

Mąż – nakładasz sobie cenzurę, jak piszesz coś dla kogoś czy jesteś szczera?

Żona, czyli ja – po wczorajszej awanturze z naszym nastolatkiem chyba sobie nałożę.

Mąż – jak się pisze do kajecika, to jeszcze człowieka stać na szczerość, ale tak dla kogoś….. ……można popaść w mesjanistyczny ton i polukrować sprawy.

Żona - tak…………….a tu „rzeczywistość skrzeczy”………

Dialog męża i żony po zakończonym obozie w Krzyżówkach.

( Od pięciu lat organizujemy edukacyjne obozy z angielskim, plastyką, czasem chemią, zajęciami z komunikacji i innymi rzeczami, na które przyjeżdżają różne polskie, niemieckie i angielskie rodziny, często bardzo „kolorowe”.)

Mąż - pani Jola z przybranymi wnuczkami była po prostu niesamowita. Wszyscy dyskutowaliśmy o wzniosłych sprawach a ona jedna widziała, że trzeba umyć gary i pozamiatać. Robiła to bez słowa skargi czy żalu, a na koniec to właśnie ona okazała największą wdzięczność, że mogła pobyć z nami i wnuczkami na takim osobliwym obozie.

Żona – nieraz podpatrywałam jak ona te przybrane wnuczki traktuje. Chciałabym doświadczyć tyle ciepła, czułości i humoru przez cały rok co one w godzinę.

Mąż –wiesz, że studiowałem z jej córką. Ona do tej pory ma potężny szacunek do matki.

Ku św. pamięci Czesia Droździewicza, nauczyciela – legendy, uczącego gitary klasycznej w krakowskiej szkole muzycznej na Basztowej.

……………po awanturze u pani dyrektor …………….

Uczennica, czyli ja – co to pan za papierzyska wypełnia ?

Czesiu – nauczyciele się dzielą na tych co wypełniają dzienniki i na tych co uczą, ale jestem przyparty do muru, jak tego nie zrobię, to mnie w końcu wywalą z pracy ..…….

Uczennica – pójdę za panem jakby co….

Tak się stało, że Czesiek wtedy musiał zmienić pracę, a wielu z nas rzeczywiście poszło za nim do Domu Kultury pod Baranami ( nie znam w szczegółach prawdziwej przyczyny jego rezygnacji bądź wyrzucenia z pracy ).

Kilka lat później za jego trumną, w kondukcie żałobnym szły setki, setki ludzi.

Kochaliśmy Czesia za autentyczność. Był tym kim był, niczego nie udawał i nie oceniał. Miał pełno ludzkich wad ale też i wdzięku. U niego bycie nauczycielem znaczyło bycie człowiekiem, a bycie człowiekiem zlewało się z byciem nauczycielem. Jako jego uczniowie tworzyliśmy wspólnotę młodych, podróżujących i cieszących się muzyką i wzajemnym towarzystwem ludzi.

On nas po prostu kochał, a my jego i to wszystko.

”Czesiu, nauczycielu żywy, ciągle jesteś „żywy”, do miłego zobaczenia. „

Miałam przyjemność spotkać też i innych wspaniałych nauczycieli, może trzech, czterech…..,niewielu, ale ich autentyczność wystarcza mi na całe życie.

Moja wizja szczęśliwości na tym padole łezzz….….nie, poprawiam się –moja wizja szczęśliwości tam, gdzie wśród łez możliwa jest radość.

Chodzi o to, żeby stworzyć społeczeństwo dialogu miłości. Wtedy wszystko będzie współpracą i otwarciem się na drugiego człowieka.

Żyjemy na ziemi, a nie w niebie, więc musimy działać w rzeczywistości takiej jaka jest i z ludźmi takimi jacy są. Jednak, aby rzeczywistość się zmieniała musimy stworzyć sobie odpowiednią wizję i prosić Stwórcę o zatwierdzenie.

Np wyobraźmy sobie panią kurator lub minister z takim tekstem – „drogi kolego, nauczycielu, jesteś praktykiem, znasz się na rzeczy, stwórzmy coś, co wzbogaci duchowo i emocjonalnie naszych uczniów, bo to o nich chodzi. Niech będą twórczą wspólnotą dla dobra społecznego w naszej ojczyźnie. Nie musi to być wcale doskonałe, ale nie twórzmy fikcji. Dajmy też spokój różnym twórczym jednostkom, rodzinom czy szkołom. Raczej wspierajmy młode talenty i otwórzmy się na dzieci inaczej uzdolnione, którym przydzielono etykietki – dyslektyk, dyskalkulik, dysgrafik, itp. Nie musimy ich bez przerwy nękać testami, przepisami i nakazami. Pochylmy się nad ich potrzebami i predyspozycjami, aby wydobyć z nich „to coś” Jesteśmy po to, aby służyć człowiekowi, a nie systemom – np. politycznym, czy finansowym itp.”

Już ją lubię !

Skąd brać kadry dialogu miłości ?

- ich się nie bierze – nad nimi się pracuje !

1.Pokolenie wychowane w komunie musi zdać sobie sprawę z mechanizmów, jakie rządzą ich komunikacją i świadomie pracować nad zmianą negatywnych przyzwyczajeń.

2. Ważne, aby poszukiwać nowych metod pracy, prezentować twórczą postawę i otwartość na eksperyment, który raz wyjdzie , raz nie, ale wprowadzi życie do edukacji.

3. Dobrze jest uświadomić sobie własne obawy, np. strachu o posadę, przed dyrektorem, przed życiem itp. Kiedy już staniemy twarzą w twarz ze swoim strachem, możemy świadomie zdecydować, czy podążymy za nim, czy może jednak nie.

4. Kolejna istotna rzecz dla nauczyciela to świadomy wybór drogi - albo w kierunku ucznia/czyli drogi pełnej ryzyka i walki/, albo w kierunku przepisów i świętego spokoju.

Czasem wybór jest dramatyczny.

Przypominam sobie swojego profesora od filozofii, którego komunistyczne władze filii Uniwersytetu Śląskiego zwolniły z pracy z powodów ideologicznych, chociaż profesor był z przekonania marksistą i właściwie o co poszło…….

Cóż, profesor był wspaniałym, bezkompromisowym człowiekiem, cieszącym się wielkim szacunkiem wśród studentów, którzy mu wybaczali ten marksizm dla jego autentycznego „być”. Nie znam szczegółów jego zwolnienia z pracy, pamiętam tylko szok jaki przeżyliśmy, kiedy się o tym dowiedzieliśmy. Był to typ „marksisty”, za którym warto było iść.

Rodzice ED, to też ludzie odważnych, bezkompromisowych wyborów.

5. Warto ustawić priorytety i warto zadać sobie pytanie, czy uczeń ma „wiedzieć” czy ma raczej „zarazić się” autentycznością życia i osobowością nauczyciela, co może mu pomóc nauczyć się „być.”

„ Być” to nie tylko dobre maniery, posłuszeństwo, uprzejmość itp. „Być” to wolność ducha, odwaga i niezależność.

Czy nauczyciel ma być maszyną do podawania wiedzy ? Jest ciągle wielu nauczycieli, którzy na lekcjach dyktują i dyktują……….jak za króla Ćwieczka. Co jest z naszym entuzjazmem do życia ? Ktoś kto ma pasję, nie dyktuje- tylko ”zaraża radością”.

Zakończenie

Kimże jest zatem ów nauczyciel dialogu ?

To nauczyciel „żywy”, odpowiedzialny za to kim jest, zaangażowany w dialog miłości, a przynajmniej ten, który chce takim być i pracuje nad tym z całą gorliwością na jaką go stać. To ktoś, kto się nie usprawiedliwia systemem, przepisami, pensją itp., tylko z całą premedytacją pochyla się nad uczniem, człowiekiem i robi swoje w obrębie rzeczywistości, która go otacza.

Nauczycielem dialogu może być każdy człowiek.

Pozwolę sobie zadać ostatnie pytanie,- a jak ty Danko zamierzasz się przyczynić do szczęśliwości wspólnej ?

- praca, praca u podstaw - najpierw nad sobą, potem nad rodziną, potem nad miejscem pracy………….

Grudzień 2010

Syn łamie sobie szczękę na nartach. Bolesny, trzygodzinny zabieg, wielogodzinny ból po ustąpieniu znieczulenia, żelazny pancerz na zębach, cisza szpitalnych korytarzy, jedzenie za pomocą rurki przez miesiąc, rozmowa z człowiekiem o wyglądzie stwora z Narni, zniszczonego przez raka języka…… i o duszy….bardzo pięknej, pogodnej, łagodnej i pełnej wiary.

O jak trudno „być” przy dziecku, które cierpi………..…..

Słyszę wewnętrzny głos, ten sam co we Włoszech.

- czy rzuciłabyś dla Mnie wszystkie fajerwerki świata ?

- tak – brzmi odpowiedź – co zechcesz.

- to tkwij przy rodzinie.

- praca, praca u podstaw



Danka Borys

Z pamiętnika rodzica ED. Homeschooling w Anglii.

Z pamiętnika rodzica Edukacji Domowej.

Prosto z Krzyżówek , przez Włochy do Anglii.

Wstęp

Przez okres trzech lat uczyłam w domu dwóch synów. Obecnie pracuję w tym systemie z jednym dwunastoletnim dzieckiem. Jestem też lektorką języka angielskiego w katolickiej szkole Montessori w Krzyżówkach, która na dzień dzisiejszy skupia ponad 80 rodzin ED (Edukacji Domowej). Bycie nauczycielem angielskiego w tej szkole oznacza prowadzenie egzaminów z tego przedmiotu dla tychże rodzin, a zatem liczne rozmowy i kontakty. Dla naszych pracodawców: Marcina i Oli Sawickich oraz dla nas- kadry Krzyżówek- edukacja opiera się przede wszystkim na dobrych i ciepłych relacjach pomiędzy uczniem i nauczycielem, a także rodzicem, lub innymi słowy-edukacja to iskrzenie miłości pomiędzy nimi wszystkimi.

Pod koniec października 2010 pojechałam z synem Stasiem do południowej Anglii, gdzie obserwowałam życie angielskiej rodziny ED przez dziewięć dni. To był mój kolejny wyjazd do Wielkiej Brytanii związany z tą formą edukacji. Tam właśnie szukałam inspiracji, aby odnaleźć własną drogę w tym systemie nauczania. Wtedy nawet nie przychodziło mi do głowy, że są jakieś polskie rodziny uczące w ten sposób. Nie znałam nawet polskiego terminu- Edukacja Domowa.

To w Londynie dowiedziałam się od Leslie Barson ( znana działaczka brytyjska na rzecz ED ) o Marku Budajczaku – człowieku, który utorował drogę polskiej Edukacji Domowej.

To co wiem o angielskiej ED.

Szacuje się, że w Wielkiej Brytanii około 70- 150 tysięcy dzieci uczy się w systemie domowym. W większości rodziny ED nie są rejestrowane, więc Anglicy sami dokładnie nie wiedzą, ilu osób tak naprawdę uczy się w ten sposób.

Warto zaznaczyć, że w Wielkiej Brytanii uczniowie nie muszą zdawać żadnych egzaminów, ale mogą, jeśli chcą. Oczywiście nie dotyczy to studiów. Uniwersytety Oxford i Cambridge chętnie przyjmują absolwentów ED, ponieważ są to z reguły ludzie niezwykle kreatywni. Niektóre szkoły wyższe mają dla nich nawet specjalne przywileje pozwalające na dużą swobodę w podejściu do różnych zagadnień i wyzwań edukacyjnych.

Brytyjczycy nie mają jeszcze własnej, publicznie dostępnej statystyki osiągnięć edukacyjnych absolwentów oraz ich losów, ale pracują nad tym i wkrótce ma to być gotowe.

Póki co, bazują na statystykach amerykańskich, z których wynika, że dzieci ED, a jest ich w Stanach Zjednoczonych dwa i pół miliona, mieszczą się w grupie 15% najlepszych uczniów tego kraju. Podobnie jak słynne uniwersytety angielskie, tak i Harward chętnie przyjmuje absolwentów ED.

Anglicy mają dostęp do różnorodnej literatury na temat domowego nauczania. W Polsce do tej pory pojawiły się tylko dwie publikacje związane z tym zagadnieniem – Marka Budajczaka oraz Pawła i Marzeny Zakrzewskich – „ Edukacja Domowa w Polsce” - www.edukacjadomowawpolsce.pl

Brytyjscy homeschoolersi współpracują ze sobą na różnych płaszczyznach np. tworzą lokalne grupy wspierające się bezpośrednio w procesie edukacji, prowadzą kluby, częściowo odpłatne, w których mają dostęp do szerokiego wachlarza zajęć z profesjonalistami, organizują liczne konferencje, wspólne podróże i pikniki, wymieniają się materiałami a nawet domami na jakiś czas i oczywiście korzystają ze wszystkich ogólnie dostępnych propozycji kulturalno- naukowych.

Moje subiektywne odczucia.

Zaobserwowałam znaczne zainteresowanie Anglików Azją i językiem chińskim jako obcym.

W Europie poszukują miejsc egzotycznych, które odnajdują np. w Rumunii czy Rosji.

Brytyjczycy kładą akcent na wychowanie dzieci w duchu tolerancji w stosunku do różnych kultur, tradycji i wyznań.

Szczególnie sobie cenią zajęcia twórcze, które rozwijają wyobraźnię.

Angielska ED ma różne oblicza. To, które przedstawię tutaj nie jest miarodajne dla wszystkich. Jest to raczej proste, pogodne zbliżenie na jedną z tysięcy rodzin ED.

Krzyżówki – wrzesień 2010

Jesień tego roku jest dla mnie i mojej rodziny okresem bardziej intensywnym niż zwykle. We wrześniu biorę udział w trzech jednotygodniowych zjazdach rodzin domowego nauczania w szkole Montessori w Krzyżówkach, gdzie mój 12- letni syn Staś jest uczniem ED, a ja nauczycielem angielskiego i egzaminatorem. Spotykamy się trzy, cztery razy do roku na spotkaniach, które same w sobie realizują pewien, określony cel edukacyjny. Jako członek zespołu nauczycielskiego spotykam się ze wszystkimi rodzinami ED. Jak zwykle jestem pod wrażeniem ich energii, entuzjazmu i morale. Często są to ludzie głęboko wierzący. W tym roku dołączyło do nas sporo rodzin wielodzietnych. Ze zdumieniem i zachwytem patrzę na chmarę mniejszych i większych dzieci roznoszących herbatę, podających pizzę czy sprzątających ze stołu. Rozmawiam z mamą siódemki maluchów (sama ma dziesięcioro rodzeństwa).

- Słuchaj – mówi- to co im mogę dać najlepszego, to wielkie bogactwo interakcji. Mnóstwo możliwości do kształtowania charakteru.

Ojciec – muzyk ( zresztą cała rodzina nagrywa płyty i żyje z tego) dodaje żartobliwie-

- tyle gęb do wyżywienia- musisz się rzucić w ramiona Ojca, inaczej nie dasz rady. I cuda się zdarzają, małe cuda codziennego dnia.

Większość nowych rodzin wielodzietnych to katolicy. Dobrze, bo jeszcze w zeszłym roku, w środowisku ED, katolików było bardzo mało. Większość obywateli polskich to katolicy, więc jeśli oni się przekonają do ED, to ten ruch będzie się szybko rozwijał, a potrzeba wielu ludzi do stworzenia silnych lokalnych grup.

Czuję się znakomicie w tej ciżbie - śmiech, płacz, ruch, wszystko razem. Jesteś w cyklonie życia- wirujesz szybciej niż twój intelekt i refleksja.

Następny zjazd jest spokojny. Można pogadać i delektować się kolorytem rodzin, które przyjechały. Jedni nurkują, inni łażą po górach Rumunii, jeszcze inni malują lub muzykują. Dosyć dużo jest ludzi, którzy na co dzień zajmują się finansami i zarządzaniem. Wszyscy uczestnicy zjazdu chętnie dzielą się doświadczeniem życiowym, co daje niezłą pożywkę dla ducha. Mamy intensywne warsztaty, zresztą świetne, na temat ADHD i wychowania w ogóle. Dzieci pracują z materiałami Montessori pod okiem naszych nauczycieli. Czas leci.

Włochy

Odwożę Stasia do Krakowa a sama pakuję dwie koszule i jadę z przyjaciółmi z Krzyżówek do Włoch.

W Toskanii nasz pobyt naznaczony jest głównie śmiechem oraz dyskusją jak pomagać i kształtować naszych uczniów w Krzyżówkach i Koszarawie, w tym ponad 80 rodzin ED. Nie mamy wątpliwości, że dobra i skuteczna edukacja opiera się na życzliwych i otwartych relacjach pomiędzy wszystkimi osobami, które uczestniczą w konkretnym procesie edukacyjnym, tj. pomiędzy uczniami, nauczycielami oraz rodzicami. Sami tu przyjechaliśmy, żeby się duchowo wzmocnić jako zespół pracujący z ED. Nasi dyrektorzy: Ola i Marcin Sawiccy, zarażają nas pasją do malarstwa włoskiego poprzez barwne opowieści i anegdoty o malarzach i ich dziełach. Marzą o zorganizowaniu wyprawy po muzeach włoskich z uczniami. Nie tylko obrazy są piękne.

Patrzę na proste bryły domów, same w sobie nieciekawe, ale ta troska o detale np. doniczka z pelargonią na oknie, gliniany dzban koło drzwi, kolorowe okiennice…..

Pełna uroku prostota i naturalność.

Jest wśród nas ksiądz, więc mamy co dzień krótkie msze, dla mnie najważniejsze w tej powodzi przyjemności i zmysłowości.

- Rzuciłabyś to wszystko dla Pana ?- słyszę wewnętrzny głos.

- Mogę Ci jeszcze Boże dziś nie odpowiadać ? – wydaje mi się że tak

- Aha, wydaje ci się.

Kraków

Jestem wreszcie w domu. Staś deklaruje -

- Mama, ja już się nie chcę z tobą uczyć, wolę sam, nie byłaś mi w ogóle potrzebna.

Nie wierzę, własnym uszom! Czekałam na ten moment dwa lata , a jak przyszedł, to mi się w głowie nie mieści.

Tata potwierdza – rzeczywiście Staś przygotowywał plan na każdy dzień i realizował go. Wygląda na to, że wziął odpowiedzialność za swoją edukację. Stanisław często musiał pracować sam , bo większej uwagi wymagał jego brat Krzyś, ale sądziłam że moja osoba gdzieś na horyzoncie działała mobilizująco.

- Naiwny rodzicu, nauczycielu zawodowy – myślę w duchu – zanim się zorientowałaś, że rodzina to twój pierwszy ołtarz, to twoje pociechy są już na wylocie.

I właśnie dwa dni później wylatujemy ze Stasiem do mojej ukochanej Anglii. To mój pierwszy lot. Chociaż wcześniej dużo podróżowałam po Europie, a nawet mieszkałam w Anglii przez jakiś czas, to tym razem odebrałam zachód inaczej. Za młodu – lata osiemdziesiąte - miałam szczęście śpiewać w dwóch systematycznie koncertujących po kontynencie zespołach. Mieszkaliśmy różnie – od hoteli, klasztorów, schronu przeciwatomowego do pobytu z rodzinami i to było najcenniejsze. Nawiązałam wtedy przyjaźnie trwające do dzisiaj. Od Holendrów nudystów i wolnomyślicieli uczyłam się spontaniczności, prostoty , naturalności i tolerancji ( uczyłam się, co nie oznacza, że się nauczyłam).

W tamtych czasach różnica między Polską, a zachodem była tak duża, że nie było zbyt wielu punktów wspólnych. Teraz mogłam przyglądać się Anglii z pozycji niejako równoległej. Chociaż czy na pewno równoległej ?

Balice – lotnisko w Krakowie.

Staś, pasjonat lotnictwa, znawca maszyn latających ( ode mnie na pewno niczego się nie nauczył) realizuje swoje marzenie – pierwszy lot. Ja trzęsę portkami. Lubię wysokość, ale z gruntem pod nogami, jak np. na Pilsku ( najwyższa góra Beskidu Żywieckiego).

- Będziesz miała pokład pod nogami, czyli jakby podłogę - pociesza mnie Staś.

Rzeczywiście, wyobrażam sobie, jak ta podłoga odrywa się, a ja dyndam nogami w powietrzu. Moja wyobraźnia podsuwa mi coraz to bardziej dramatyczne obrazy, aż wreszcie zachwyt nad pięknem krajobrazu zastępuje strach i niepokój. Jeszcze większą radość czuję, kiedy schodzę na płytę lotniska w London Luton.

– Grunt, to grunt pod nogami – myślę. Cóż, niektórzy wolą życie kreta, niż orła.

Staś decyduje o swojej drodze życiowej – będzie lotnikiem.

- Tylko nie to – jęczy kret.

Tymczasem dostrzegamy naszą Lindę i jej czteroletniego Toma i sześcioletniego Olafa. Witamy się ciepło i jedziemy około trzydziestu kilometrów do domu naszych gospodarzy.

Co nieco o naszych Anglikach.

Poznaliśmy ich dwa lata temu . Przyjechali na nasz ( czyli męża i mój) obóz edukacji alternatywnej w Krzyżówkach.

Od razu ujęła mnie ich spontaniczność, uśmiech, serdeczność a przede wszystkim ogromna elastyczność w przystosowywaniu się do różnych okoliczności. Z entuzjazmem mniejszym lub większym błądzili po górach, nierzadko po ciemku, pod moim „fachowym” przewodnictwem. Chętnie włączali się w nasze zajęcia edukacyjne, służąc świetnym angielskim ( akcent Lindy to typowy, piękny BBC standard ).

Rozmowy z nimi odsłoniły rąbek ich tajemnicy „take it easy”, czyli „na luzie”. Linda, jej mąż Bob i dzieci to rodzina podróżników. Mieszkali i pracowali po kilka lat w Japonii i Butanie. Poruszają się po całym świecie korzystając z najróżniejszych form podróżowania, głównie poprzez kluby, wymiany z innymi homeschoolersami ale też w związku z pracą Boba. Nie boją się wyzwań. Np. Jacyś Borysowie, z jakiejś dziury typu Krzyżówki , zapraszają ich przez Internet na Bóg wie jaki obóz, a oni po prostu przyjeżdżają.

Na szczęście obóz im się spodobał i wrócili rok później. Nasza duma narodowa została mile połechtana, a towarzystwo na kolejnym obozie zostało poszerzone o Niemców, Żydów z Izraela i kilka rodzin polskich o dość niezwykłym kolorycie. Było ciekawie, a różnice wyznaniowe i kulturowe nie zakłóciły ogólnie dobrej i twórczej atmosfery. Zaprzyjaźniliśmy się z Lindą i Bobem na dobre.

- Nasi Anglicy to luzaki, żyją od przygody do przygody – mówiłam do męża.

Sama przygody lubię, więc poczułam bratnie dusze, chociaż skala moich i ich wyczynów podróżniczych różniła się tak jak różni się Nowy York od Kłaja.

Dom czy szkoła ?

Parkujemy przed typowym, skromnym, ceglanym angielskim domem. Prosto z ulicy wchodzisz na „dywany”. Niewielki living room ( gościnny pokój) jest po brzegi wypchany książkami. Na jasnej, miękkiej wykładzinie leżą plastikowe pudła z najbardziej różnorodnymi klockami, jakie można sobie wyobrazić. Ja też chłopcom kupiłam drewniane klocki na prezent. Chyba nie zauważą. Tu i ówdzie widzę kosmiczne klockowe budowle dzieciaków. Zdumiewają mnie niezwykłe skojarzenia materiałów i kształtów w tych konstrukcjach. Widać, chłopaki to lubią , a mają z czego budować.

Idziemy na górę. Linda pokazuje mi klasę dzieci. Wyposażenie godne pracowni Montessori w Krzyżówkach. Przy ścianie stoi specjalny stojak do eksponowania wybranych książeczek. Sądząc po doborze książek na stojaku, ich temat na tapecie to Afryka. Na półkach materiały Montessori do matematyki, na szerokim parapecie ustawione są ciekawe kamienie, kory drzew, japońskie „ogrody” i jesienne prace dzieci z liści, kasztanów i mchu. W bocznych szafkach roi się od rozmaitych gier i książek. Na ścianach wiszą prace dzieci: mapy, rysunki, kolaże, wisiory ozdobne i lampy z papieru. Przy dużym oknie z widokiem na ogród są dwa stoliczki i po krzesełku. Nasi bohaterowie mają cztery i sześć lat, więc stoliki są w sam raz dla nich.

Przechodzimy do pokoju zabaw. Tego już za dużo. Całe ściany wytapetowane pracami dzieci. Na podłodze profesjonalna makieta kolejowa ( 3m na 3m). Tom i Olaf prezentują mi różne możliwości kolejki. Zmieniają tory, coś łączą, coś przekładają, tworzą coraz to inne kombinacje korzystając z obfitych zasobów części zapasowych pod kolorową ścianą. Nie mogę nie pomyśleć – ile tu kasy w tej kolejce, byłyby organy dla mojego Krzyśka –muzyka ( to mój starszy syn ).

Schodzimy do kuchni - mała, skromna, żadnych cudów, żadnych blatów z marmuru i sprzętu z połyskującej stali. Lodówka i szafki oklejone…………..pracami dzieci.

- Cały dom to szkoła – myślę –ale przytulna i rodzinna zarazem. Bob i Linda przygotowują kolację; roztopiony ser, w którym moczy się chleb. Nie jest to smaczne, ale podoba mi się, że wszyscy jedzą z jednej miski. To potrawa szwajcarska, zyskująca popularność również i w Polsce.

Pobyt

Jeszcze tego samego dnia zwiedzamy miasteczko. Jakiś prywatny pałac z XVII wieku kontrastuje z maleńkimi historycznymi zabudowaniami. Las wysokich kominów ( im większy, tym bogatszy gospodarz) niezbyt mi się podoba, ale dbałość o detale robi na mnie wrażenie jeszcze większe niż we Włoszech.

Następnego dnia zwiedzamy inne, stare miasteczko, niegdyś podbite przez Rzymian. W dużym muzeum oglądamy rzymskie posadzki, ścienne malowidła, setki rzeźb i różnych cudów. Tom i Olaf są niestrudzeni w zwiedzaniu. Staś i ja mamy już dość starożytności a nasi mali chłopcy zadają tysiące pytań, na które Linda odpowiada z anielską wprost cierpliwością.

Wracamy do domu. Bob jeszcze pracuje. Dzieci zaczęły budować domy rzymskie z magnetycznych klocków. Ja czytam książkę Lindy o zarządzaniu pieniędzmi i budżetem z pozycji kobiety. Moja świadomość finansowa jest wprost żenująca. Humor mam pod psem. Wraca Bob. Przy herbacie rozmawiamy o mamonie. Odkrywam, że ta w moim wyobrażeniu luzacka para jest świadoma każdego grosza, który wydaje. Na edukację nie skąpią, na podróże też nie, bo to edukacja. Za to oszczędzają na zachciankach, meblach, ciuchach itp.

Wiedzą do czego dążą i wiedzą, ile to kosztuje. Postanawiam, że ja również będę poważnie podchodzić do zarządzania finansami i zacznę oszczędzać.

- Stasiu, od jutra żadnych herbatek i pizzy na wycieczkach – ogłaszam uroczyście.

Staś jest załamany.

Tymczasem Bob i Linda przygotowują kolację – japońskie suszi. Staś marzy o ziemniakach z kotletem, a ja się upajam, że mogę najeść się tym suszi do woli. W Krakowie jeden rulonik kosztuje chyba z pięć złotych, a ja muszę nabrać świadomości finansowej, żeby rozważnie zdecydować, czy kupić sobie suszi, czy raczej kilo mięsa dla moich trzech facetów, kiedy już wreszcie dotrę do domu.

Niedziela.

Bob postanowił przewietrzyć płuca i zarządził wycieczkę pieszą po okolicy – piętnaście kilometrów. Pędzimy za nim z wywieszonymi językami. Bob ma ze dwa metry wzrostu, a nogi tak długie jak cały Staś. Taki z niego Guliwer. Przechodzimy przez rozmaite, urocze zagajniki, ale zewsząd dobiega hałas drogi szybkiego ruchu –to cena cywilizacji.

Jeszcze tego samego dnia udajemy się z Lindą na pchli targ ( ludzie wynoszą z domów to czego nie chcą i sprzedają za grosze ). Wracamy obładowane pomocami naukowymi – wszystko po dwadzieścia, trzydzieści pensów.

- Za takie pieniądze można edukować – myślę.

Poniedziałek.

Zwiedzamy potężne muzeum lotnictwa pod Londynem i bawimy się w lotniczym ogrodzie doświadczeń. Widzę dziesiątki angielskich dzieci z kartami pracy. Oszczędzam Stasia, bo to w końcu obcy język, ale oto spostrzegam sześcio-letniego Olafa walczącego z zawiłościami angielskiego na swojej karcie. Mija piąta czy szósta godzina naszego pobytu w muzeum. Wszyscy chłopcy są w swoim żywiole w hali nauki. O kartach już dawno zapomnieli. Ilość sprzętu do eksperymentów związanych z lotnictwem robi wrażenie. Wreszcie znajduję ukojenie na ławeczce pod diabelsko wyglądającym Tajfunem, najnowocześniejszym, współczesnym samolotem bojowym Wielkiej Brytanii. Z radością przyjmuję informację, że jeden hangar jest zamknięty.

Wieczorem jemy hinduską kolację u Marka, który mieszka w maleńkim domu z XVII wieku i zajmuje się origami. Był księgowym, ale poszedł za głosem serca i oddał się papierowym cudom bez reszty, zdobywając przy okazji światową sławę.

Zaczynamy krążyć po okolicznych pubach. Jeden z nich jest mocno historyczny, więc musimy wysłuchać w cierpliwości legend i opowieści, jakie serwują nam Tom i Olaf. Lądujemy na koniec w hinduskiej restauracji. Na ścianie wisi jakiś obraz z Gandhim, panią Butto i innymi osobistościami świata azjatyckiego, o których nie mam pojęcia. Rozmawiamy o nich. Do konwersacji włączają się Hindusi. Powstaje wielobarwna opowieść o osobach z portretu. Każdy jest zidentyfikowany. Olaf też chce dołożyć swoje trzy grosze i podsumowuje, że najsławniejszy z nich to ten po lewej – Michael Jackson. Staś, mniej śmiały powiedział mi to samo wcześniej na ucho. Może dzieci miały rację. Tak czy owak, była to świetna lekcja historii azjatyckiej z amerykańską domieszką.

Rozdział Główny. Wtorek

It`s raining cats and dogs, czyli leje jak z cebra od rana. Około dziesiątej jedziemy piętnaście kilometrów na regularne spotkanie lokalnej grupy ED, do której należy Linda i jej synowie. Po drodze dowiaduję się, że ten zespół tworzy siedem rodzin. Spotykają się dwa razy w tygodniu w wynajętej harcówce. Każde spotkanie ma swój temat, który koordynuje jedna rodzina. Oprócz tego dzieci mają systematyczne zajęcia naukowe ( matematyka, eksperymenty itp.) i sztukę. Koszty rozkładają się na siedem rodzin, więc nie jest to drogie. Ponieważ trafiliśmy na tygodniowe ferie w Anglii, te zajęcia były odwołane.

Przyjeżdżamy na miejsce. Budynek typu barak nie zachęca do wejścia, ale okazuje się, że jest w nim sporo miejsca, a duże pomieszczenie błyskawicznie się ogrzewa. Dzieci i rodzice witają się. Gromadzi się kilkanaście dzieci w wieku pięć do ośmiu lat. Widzę dwie rodziny hinduskie, reszta to Anglicy.

Temat spotkania : Indie i ich święto Diwali ( chrześcijanie mają Boże Narodzenie, Hindusi -Diwali) Meeting prowadzą mamy Hinduski. Wyciągają mnóstwo różnych tradycyjnych strojów, w które dzieciaki się przebierają. Następuje malowanie dłoni henną. Wrzawa cichnie, mali przebierańcy koncentrują się na wzorach. Część maluchów maluje farbami jakieś tajemne zakrętasy. Inni lepią miseczki z gliny i ozdabiają je koralikami. Mamy wyjaśniają znaczenie tajemnych symboli. Uczniowie przerobieni na Hindusów zasiadają do właściwych zajęć. Cisza jak makiem zasiał. Jestem zdumiona. To przecież małe dzieci.

Prezentację swoich prac rozpoczyna pierwsza rodzina . Ośmioletnia dziewczynka wyciąga sporych gabarytów lapbooka i opowiada o zabytkach Indii, religii i kulturze. Wskazuje na swoje rysunki, zdjęcia, opisy i naklejanki. Dostaje brawa. Należą jej się – kawał dobrej roboty i public speaking bez zarzutu.

Druga rodzina to Linda i nasi chłopcy. Olaf prezentuje swoją mapę malowaną na dużym kartonie. Mały wykładowca zadaje grupie pytania – cały czas jest cisza.

- Jakim kolorem pomalowałem Indie ?

- Źółtym

- Jaki jest krajobraz Indii, spójrzcie na mapę, czy widzicie tam góry ?

- Są góry i dwie wielkie rzeki.

Do akcji wchodzi 4-letni Tom ze stertą kartek, na których namalował zwierzęta żyjące w Indiach. Ponieważ niektóre okazy są trudne do zidentyfikowania, Olaf prezentuje równolegle te same zwierzęta, ale pięknie wydrukowane z komputera.(chłopcy sami je przygotowali i wydrukowali). Nikt ze studentów nie ma teraz wątpliwości, że słoń to słoń. Widać po twarzy, że Tomek coś knuje i oto…wyciąga pełen słodyczy i uroku obrazek misia polarnego.

- Czy to zwierzę mieszka w Indiach ? – pyta Tom i cieszy się.

Olaf tłumaczy to na angielski, jako że Tom jeszcze sepleni i nie każdy rozumie przesłanie.

- Nie , to przecież miś z Arktyki.

Kolejna rodzina opowiada jakąś bajkę hinduską, po czym zachęca do obejrzenia wystawy książeczek i obrazków o tamtejszych legendach.

Następny chłopczyk ma pięć lat, więc mama zaczyna zdania a on je kończy, w ten sposób docierając szczęśliwie do końca opowieści o jakiś królach. Mały dostaje gromkie, ale zdyscyplinowane oklaski.

Czas na pantomimę i dramę. Jakaś tęga mama czyta kolejne opowiadanie a ochotnicy, mali aktorzy wcielają się w bohaterów. Rekwizyty mają na miarę teatru – część zrobiona przez dzieci, a część wypożyczona.

Rozbrzmiewa hinduska muzyka. Mamy o skórze niemal fioletowej uczą dzieci prostych kroków.

Z kuchni dochodzą już zapachy smakołyków, ale……….jeszcze ogromna księga (wielkości stolika szkolnego) z przepięknymi zdjęciami cudów tego kraju. Teraz rodzice się produkują. Każdy z nich w Indiach był, coś widział i przeżył, więc się dzielą tym co doświadczyli, bawiąc się przy tym doskonale.

Jakiś zazdrosny dzieciak jęknął –

- Ja też tam chcę być.

-Byłeś tam, ale w brzuchu.

Wreszcie nadciągają smakowicie pachnące potrawy. Najadamy się do syta, a potem młodzi mają czas dla siebie. Cóż za kontrast – te skoncentrowane i zdyscyplinowane dzieci szaleją po sali tak, że uszy bolą. Teraz mogą.

Rodzice gromadzą się w kąciku i ustalają temat następnego spotkania: królowe i królowie angielscy. Każda rodzina bierze inną epokę. Linda chce Tudorów. W końcu mieszkała i żyła z rodziną na zamku z XV wieku przez całe niemal wakacje. Pracowali w grupie służących , którzy stanowili żywą atrakcję turystyczną w starych murach zamku. Linda uszyła dla całej rodziny stroje, więc rekwizyty są jak znalazł. Ponoć zajęło jej to kilkaset godzin nocnych.

Środa.

Zwiedzamy Cambridge a wieczorem pędzimy na spotkanie rodziców ED w sąsiednim miasteczku. Jakaś starsza pani poleca książkę o swoich doświadczeniach w nauczaniu własnych dzieci w tym systemie. Toczą się rozmowy o statystykach i o tym, że oni by tak chcieli, żeby się nimi ktoś zainteresował z władz szkolnych i upewnił, że to co robią koresponduje z ogólnymi trendami w szkołach publicznych. Nie wiedzą, co mówią. Gdyby byli zmuszeni zdawać takie egzaminy jak my zdajemy w Polsce, tęsknota za nadzorem władz z pewnością by im przeszła.

Czwartek

Dzisiaj jest spotkanie tej samej lokalnej grupy ED, którą obserwowałam we wtorek, u Lindy w domu. Praca własna i odrobinkę Hallowe`en – to program na popołudnie. Na półkach leżą wyeksponowane gry, klocki i książeczki. Dzieci tworzą grupki i wybierają materiały z jakimi chcą pracować. Największe powodzenie ma kolejka. Jeden rodzic ma dyżur z małymi uczniami, reszta idzie na kawę.

- Jak wam idzie chiński ?

- Trudny, ale warto się pomęczyć, po co komu francuski teraz. ( w angielskich szkołach uczniowie uczą się przeważnie francuskiego )

- Śliczne lampiony, kto je robił ?

- Olaf i Tom. Bardzo łatwo je wykonać, pokażemy wam. Nauczyliśmy się je kleić na dziecięcych spotkaniach koreańskich.

- Idzie Boże Narodzenie, zostajecie w Anglii ?

- Nie, nie, odwiedzamy rodziców w Niemczech a potem jedziemy z dziećmi na miesiąc do Południowej Afryki do takiej rodziny ED, a wy ?

- My do teściów do Austrii, a potem do Singapuru.

- Liczyliśmy z mężem nasze loty do Azji, ponad setka.

- U nas nie lepiej.

- Jak ci się Lindo podobała Polska ?

- Fajne góry, takie jak w Japonii, Pilsko wygląda jak Fugi, tylko mniejsze.

Kończymy spotkanie niesmacznym, „gumowym” ciastem z okazji Hallowe`en. Żegna nas plastikowy, podświetlony szkielet wielkości sześcioletniego dziecka, dobry do nauki nazw kości. W kieszeniach dzieciaki znajdują mnóstwo plastikowych insektów.

- Duchy czy co? – zastanawiają się maluchy.

Wieczorem robimy polską kolację. Olaf i Tom nie mogą przełknąć ziemniaków i kwaśnego mleka.

- Chcemy ryżu – wrzeszczą.

Za to Staś jest wniebowzięty.

Piątek

W każdej niemal wsi znajduje się jakiś pałac i kilka hektarów ogrodu wokół. Część z nich to zamieszkałe rezydencje. Spacerujemy po pięknym parku i uczymy się rozpoznawać drzewa – żółte platany, dęby i kasztany, zielony, połyskujący ostrokrzew i całe mnóstwo egzotycznych okazów, które Olaf znakomicie rozpoznaje jako obce. W przypałacowym ogrodzie warzywnym chłopcy uczą się rozpoznawać zioła po zapachu i wyglądzie.

Pasją Tomka są konie, więc spędzamy sporo czasu w stajniach. Chłopak ma tam kilka gatunków koni do podziwiania. W dekoracjach pałacowych dzieci szukają rozmaitych zwierząt. Wypełniają edukacyjne karty muzealne. Nie mogę się nadziwić jak bardzo są skoncentrowane. Ja już mam ból głowy od nadmiaru bodźców. Nic mnie nie obchodzą zwierzęta ukryte w girlandach.

Wieczorem jesteśmy zaproszeni na jakąś grę. Nikt nic nie wie. Kierujemy się w stronę miejscowego kościoła zreformowanego. Wchodzimy do dużej sali, gdzie przy stolikach siedzi około sześćdziesiąt ludzi w różnym wieku, także dzieci. Ponieważ się spóźniliśmy, posadzono nas osobno. Staś rzucony na głęboką wodę z trudem łapie oddech. Dostajemy kartki z jakąś tabelką i kostkę do gry. Gra nazywa się Beetle i jest tak prosta, że aż absurdalna.

Najlepszą rzeczą jest to, że musimy się przemieszczać i w ten sposób każdy z każdym gra, co wzmacnia więzi międzyludzkie. Gra mi się podoba,bo nie trzeba za dużo myśleć, a tego wieczoru czuję potrzebę bardziej relaksu niż wysiłku intelektualnego. Trochę refleksu i czysty przypadek decyduje o wygranej. Przez trzy godziny ryczę ze śmiechu zapominając, że przyszłam tu z synem. Na przerwie go odnajduję w całkiem dobrej formie. Zadowoleni z siebie zawodnicy zasiadają gremialnie do fish & chips, po zjedzeniu których ma rozpocząć się druga tura „intelektualnych” rozgrywek . Staś kręci nosem, wolałby kiełbasę & chips, ale na szczęście pojawia się jeszcze pyszne ciasto i jego apetyt jest w pełni zaspokojony, a on w pełni usatysfakcjonowany. Kończymy grę późnym wieczorem. Zwycięzca dostaje czekoladki, a najgorszy wynik i też nagroda przypada jakiemuś rudemu chłopcu. Mały jest zachwycony, że tak go wyróżniono. Staś miał wynik świadczący o tym, że się nieźle z Anglikami zintegrował. Gra wymagała współdziałania, więc siłą rzeczy musiał nawiązać kontakt z zawodnikami, przynajmniej wzrokowy. Jestem dumna z syna i z siebie też.

Sobota

Odwiedzamy kolejne muzeum lotnicze. Jest to była fabryka Mosquito ( słynnych bojowych brytyjskich samolotów z II wojny światowej) i Komety, pierwszego odrzutowca.

To w porównaniu z Londynem nieduże muzeum, ale niezwykłe poprzez to, że jest prowadzone przez pasjonatów, którzy się tam kręcą, coś malują, poprawiają i barwnie opowiadają o samolotach, jakby to były ich narzeczone. Do każdej maszyny można wejść i podotykać co się chce. W gablotach wielka ilość modeli. Czuje się tu dobrą energię. Staś biega od samolotu do samolotu jak zakręcony. Opowiada swoim łamanym angielskim, o tym co te maszyny wyprawiały w czasie wojny i tłumaczy takiemu dyletantowi jak ja i Linda zawiłości techniczne, których nie rozumiem ani po polsku, ani po angielsku. Olaf i Tom siedzą zachwyceni na jakiejś rakiecie i przypatrują się koniom tuż za płotem i przepięknej tęczy, która się właśnie pojawiła na niebie.

Nad głowami lata cała chmara niewielkich samolotów dwupłatowych.. Pytam Lindy, o co chodzi?

- Są tu liczne kluby lotnicze, ludzie mają takie hobby i w weekendy wylatują.

- Niczym szarańcza – dodaję inteligentnie, popisując się znajomością tego słowa po angielsku.

W duchu myślę, czy mnie będzie w tym roku stać na moje hobby – narty, chyba, że dzięki edukacji finansowej z książki Lindy nabiorę rozumu i uda mi się jakoś sprawę zaplanować i oszczędzić co nieco.

Ostatni wieczór

Jestem przepełniona wdzięcznością, za to, że Linda i Bob pokazali nam kawałek swojego życia, jakże barwnego, a z drugiej strony zdyscyplinowanego i konsekwentnego.

Otworzyli dom, serce i znów chcą przyjechać do Polski. Nad przyjaźnią z rodziną holenderską pracowaliśmy wspólnie około trzech lat. Pisaliśmy, odwiedzaliśmy się i docieraliśmy, a potem już szło – ta przyjaźń przetrwała dwadzieścia trzy lata, do samej śmierci ojca i syna. Została tęsknota i wdzięczność. Przez ten długi czas rozmawialiśmy z Holendrami o wszystkim, tylko nie o Bogu, z Anglikami jest podobnie. Ten temat nie zaistniał. Ale to nie miało znaczenia, bo ON tam między nami był.

Polski homeschooling jest inny. Jest w nim więcej marzeń, tęsknot, otwartości i spontaniczności, ale to od nich musimy się uczyć wykonania, dbałości i troski o szczegół. Tak tu , jak i tam ludzie ED to ludzie odwagi, ogromnego poświęcenia i świadomi wartości rodziny i relacji. My częściej nazywamy rzeczy , korzystając z nomenklatury religijnej (nie jest to miarodajne dla wszystkich, dotyczy to tylko części rodzin, które znam ); Anglicy po prostu to robią i chociaż Ducha się nie nazywa, to jednak się Go czuje.

Jest nas jeszcze za mało na tworzenie lokalnych, stałych grup edukacyjnych ( są już wyjątki np. środowisko podwarszawskie, grupa w Karkonoszach i inne)). Anglicy dopracowywali się tego standardu, który mają, dziesięcioleciami. Nam będzie łatwiej, bo możemy już czerpać ze wzorów naszych poprzedników czyli Anglików i Amerykanów. Ten okres jakby prekursorstwa w Polsce ma jednak swoje plusy, jak zauważył Marcin Sawicki, dyrektor szkoły Montessori w Krzyżówkach, a mianowicie –ludzie są zafascynowani ideą, mają w sobie świeżość, spontaniczność i otwartość, stać ich na pokonywanie setek kilometrów, żeby się spotkać, podzielić i zainspirować.

To co się obecnie w Polsce dzieje w tej dziedzinie, porównałabym do miesiąca miodowego.To minie i będzie inaczej, ale cieszmy się tym co mamy, bo to jest czas jednorazowy i nie do powtórzenia. Będzie nas stopniowo coraz więcej i będzie coraz lepiej, ale nigdy już nie będzie tak samo.

Dla mnie Edukacja Domowa okazała się niesamowitym darem. Zdecydowałam się na nią, ponieważ dziecko mi jakby umierało w szkole. Ta odważna decyzja pójścia na całość dla jego dobra i dobra drugiego syna, pogłębiła moją wiarę w Boga i spowodowała, ze jeszcze bardziej doceniłam wartość małżeństwa i rodziny.

Moja rezygnacja z pracy, żeby uczyć dzieci w domu, znacznie uszczupliła dochody rodzinne. To jednak też miało dobre strony, ponieważ pokazało mi, że moja świadomość finansowa jest marna. Od jakiegoś czasu próbuję jakoś uporządkować swoje finanse i nauczyć się po prostu zarządzać nimi. W związku z tym przeczytałam kilka książek, w których autorzy głoszą- możesz być bogaty i mieć wolność finansową, żeby spełniać swoje marzenia.W tym podejściu, coś mi jednak nie grało. Ostatnio przeczytałam książkę Howarda Daytona „ Twoje pieniądze się liczą „ z pozycji Biblii. Tu wszystko jest podobne do książek poprzednich, oprócz podstaw. Oto one:

- Bóg jest właścicielem wszystkiego, ty jesteś Jego pracownikiem, a bogactwo może być produktem ubocznym. Jeśli ci jest dane, to po to, żebyś się jeszcze bardziej wsłuchał w wolę twojego Pana i Szefa.

Tak sobie pomyślałam, że jeśli podstawy są dobre, to człowiekowi nic nie zaszkodzi - wybroni się tak czy inaczej.

Czy polska szkoła ma u podstaw prawdę i miłość oraz troskę o człowieka, tak ucznia jak i nauczyciela, czy liczy się z rodzicem, który jest najbardziej odpowiedzialny za dziecko ?

Moje osobiste doświadczenie niestety temu przeczy, w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości.

Jeśli jakaś rodzina, od pokoleń jest silna miłością i nauczy tego dzieci w domu, szkoła im nie zaszkodzi, może zawirować, ale wybronią się. Inne, słabsze rodziny i ich dzieci polegną w tzw. Wyścigu Szczurów. Nie każdej rodzinie jest potrzebny homeschooling, ale dobrze jest mieć świadomość na jakich fundamentach stoi instytucja szkoły, komu tak naprawdę służy i zrobić absolutnie wszystko, aby dzieci poznały też inne wymiary życia, poza wyżej wspomnianym Wyścigiem Szczurów.

W ubiegłym roku do Polski przyjechała rodzina po piętnastoletnim pobycie w USA. Ich dziesięcioletni syn uczy się u mnie przyrody i historii po angielsku. Jeszcze rok temu był zafascynowany nowym dla niego krajem, a w tym roku jego ulubionym tematem są oceny i klasówki. Już się załapał do wyścigu. Takich uczniów spotkałam wielu.

Moi synowie są nastolatkami i potrzebują towarzystwa i pierwszych miłości, których nie jestem im w stanie zagwarantować w ED. Na co dzień jesteśmy sami, a liczne podróże wszystkiego nie załatwią, więc nie zamykam się na perspektywę szkoły, ale już wiem, że ta walka toczy się nie tyle o edukację, co o prawdę, miłość i prawo do wolności. Dopóki szeregowi ludzie szkoły tzn. nauczyciele, uczniowie i rodzice nie uświadomią sobie podstaw, jeszcze długo będziemy dyskutować o tym, co w szkole należy ulepszyć czy zmienić. Do dobrych fundamentów cała rzeczywistość się stopniowo dostosuje. Przy złych podstawach wysiłek całej rzeszy wspaniałych ludzi szkoły będzie się marnował i w efekcie nikt nie będzie zadowolony.

Różne są drogi do Źródła, czyli Miłości- a ED jest jedną z nich i nie ma nic wspólnego z taką czy inną religią. Jeśli wam zależy na rodzinie i wartościach, nie bójcie się ED. Proces nauczania własnych dzieci w tym systemie może być dla niektórych rodzin bolesny, ale warty całkowitego poświęcenia i cierpliwości.

Czy są rodziny, które do końca nie wiedzą, po co biorą dzieci ze szkoły ? Może i są. Bywa motywacja negatywna tzn. szkoła jest straszna i trzeba uciekać, ale to nie ta droga. Trud wzajemnego docierania się dzieci i rodziców pracujących razem oraz inspiracja płynąca od innych rodzin szybko zweryfikuje tę motywację i zmusi do głębszych refleksji. Dla tych rodzin ED stanie się początkiem fascynującej drogi ku miłości i wolności.

Spotykam też często piękne, młode, dojrzałe rodziny, które zdecydowały się na ED, dlatego właśnie, że już są świadome wartości rodziny i chcą rozwinąć potencjał, jaki tkwi w ich dzieciach w sposób spokojny i twórczy. Te rodziny stanowią inspirację dla tych pierwszych.

Edukacja Domowa może stać się drogą do ciekawych odkryć na wielu różnych płaszczyznach edukacyjnych, duchowych, finansowych i psychologicznych dla niejednej polskiej rodziny - tej dojrzałej i już pięknej i tej poranionej, ale gotowej do poszukiwania własnej tożsamości.

Danka Borys